Tomasz Charnas: Możesz wierzyć lub nie, ale mnie dobrze się czytało każdą kolejną powieść eksbiałostocczanina. Bawiłem się przy nich, emocjonowałem, dawałem się zaangażować, porwać do rojenia w głowie własnych wymysłów i nadinterpretacji… Rozbuchane stylistycznie, gatunkowo, erudycyjne dla niektórych Balladyny i romanse zachwycają mnie fabularną rozpiętością, niejednoznacznością i jakością tworzywa. Móc sobie posczytywać taką powieść totalną – to jest wielka przygoda.
M.O.: O rety! Właśnie ochrzciłeś Balladyny przyjemnie staromodnym mianem powieści totalnej. Swoją drogą, skoro jesteśmy już na tym tropie, ości Karpowicza można odnieść do Musilowskiego Człowieka bez właściwości, w którym poziomą kreską wykreślono z okładki większą część tytułu, zostawiając resztki. Brak właściwości nie jest już nęcącym powieściorodnym problemem, podobnie jak to, że sztywny kręgosłup (w domyśle chyba moralny) zastępują dziś giętkie i elastyczne ości. Gdy skończyła się religia, nie ma z kim targować się o siebie. I tak jest dobrze – stwierdza Ninel, jedna z ciekawszych Karpowiczowskich postaci. Bohaterowie ości nie przeżywają więc weltszmercu z powodu braku odpowiedzi na fundamentalne pytania, które zadawali – wybacz chwilę słabości – autorzy „powieści totalnych”, jak Conrad czy Dostojewski. Chcą żyć na swoją miarę, bez pretensji do głębi. Zawczasu więc przekłuję balon, który pompujesz, bo boję się do jakich wniosków mógłbyś dojść za kolejne dwa zdania…
T.Ch.: Szczerze: nie za każdym razem przy Karpowiczu było tak, że pała stała. Ale główka pracowała, banan na ustach się szerzył, nawet nieczułe zwykle moje serducho dawało się we znaki, bijąc empatycznie do kilku postaci… Przez ości jednak płynąłem z trzeźwością umysłu, dość racjonalnie, ale to dlatego, że… mało zadziwień i nowych sekscytacji przy czytaniu doznałem. Po lekturze kilku wywiadów prasowych czułem się znowu jak użytkownik manuala, instrukcji czytania z kluczykiem, którego autorzy nowej matury by się nie powstydzili. Może skupiona na ciele cywilizacja śmierci i proste wzruszenia naprawdę rozjebują człowieka, ale nie mojego pokroju. Ja potrzebuję autorskich przekroczeń, wywrotowości, dania po głowie, żebym nie dał rady zwyczajnie wrócić do prozy swojego życia. Żeby przynajmniej powieściowe byty dalej mnie obchodziły, nawiedzały, pomawiały. Niekoniecznie z mantrą „jak żyć” po ościach.
M.O.: To bardzo przekorne, gdy o powieści wywracającej na nice tradycyjne relacje panujące w polskim społeczeństwie mówisz, że nie wyrywa cię z „prozy twojego życia”. Monogamiczne związki i towarzysząca im zwyczajowo zazdrość odesłane w niebyt, rodzina zaprezentowana jako struktura całkowicie otwarta, relatywizm nazwany lekcją pokory wobec świata (na marginesie, zawsze sądziłem, że jest dokładnie odwrotnie) – to według ciebie nie daje po przykładnej polskiej głowie? Czyli masz to na co dzień? Gdybyś przyznał mi się teraz do francuskiego obywatelstwa, byłbym w stanie uwierzyć, ale nie zapominajmy, że miejscem akcji jest (?) w ościach kraj nad Wisłą, którego w tej rzekomo „realistycznej” prozie – że zaryzykuję logiczny fajerwerk – właściwie nie ma. To raczej wyidealizowane, świecące się od nadmiaru lubrykantów liberalne niebo, w którym – jak treściwie wyraził to w recenzji Przemysław Czapliński – niemożliwe staje się możliwe: trwa małżeństwo ultrapoprawnej katoliczki z gejem-drag queen, nie rozpada się związek homofoba i rasisty z gejem Azjatą czy związek mizogina z feministką.
T.Ch.: Zaczynasz mi tu przygadywać, jakby każda polska rodzina powstała w prawości i żyła w cnocie nieustającej! Zgrywasz się na konserwę zszokingowaną wizją jakiejś nowej rewolucji seksualnej czy co?! Tylko nie wpadaj w panikę moralną. Można żyć inaczej, i Polacy TO robią. Rzadko się przyznają, dyskursywizują, bo to na przykład prowadziłoby do ujawnienia i wymagało negocjacji – jak w czworokącie z przemieszania eksów Mai i Szymona z nowymi kochankami: Frankiem i Juli. Niewiele mówiąc, udaje się miłować bliźnich po swojemu. Jak matka Polka Maria, mąż prawie doskonały Kuan vel Maks i jego partner Norbert w powieści. Dlatego ja się tak ościom nie dziwuję. Świetnie, że plastyczna seksualność, alternatywne formy życia małżeńsko-rodzinnego i nowe typy relacyjności znajdują reprezentację w literaturze pięknej, a nie tylko popularnonaukowej. Przecież naszą epoką jest ponowoczesność, w której sam decydujesz, z kim nawiązujesz relacje emocjonalno-seksualne, jak modelujesz łączące was więzi. Nie więzy w rodzaju pokrewieństwa! Niestety w tym pruderyjnym kraju nie po bożemu znaczy „alternatywnie”, albo że „niegodne uczynki” praktykujesz ci wmówią Obaj mamy wokół siebie ludzi, którzy romansują, przyjaźnią się namiętnie, kochają, wchodzą w różnorodne związki i tworzą własne rodziny z wyboru. Żyją po swojemu – jak im się w życiu, w domu i w łóżku razem ułoży. Chyba że między wami o bliskich relacjach, intymności albo używaniu ciała w szybkich numerkach się nie rozmawia…
M.O.: Popytam znajomych.
T.Ch.: To ja ci powiem jak queerowiec zaawansowany. Ludzie z mojej doliny muminków miewają związki a- i seksualne, duetyczne i otwarte, z gotowością na wszystko, wikłają się w poliamoryczne układy, stałe i okazjonalne – nie tylko seks grupowy, nie wyobrażaj sobie za wiele!
Pomijając na chwilę literaturę, w realu wreszcie stają się widoczne rodziny nietradycyjne, słyszalne są żądania ich równego traktowania i respektowania praw obywatelskich. Tak małych, jak dużych. ości nie bawią się wprost w politykę. To na powierzchni lektury przede wszystkim storytelling z atrakcjami – figuracja, kontekstualizacja, fabularyzacja i inne takie. Za to powieść może zostać użyta przez czytających – i serialowo, i badawczokulturowo – jako narzędzie do działania na rzecz zmiany społecznej. A przynajmniej oswoi z wielorodzinnością jak ulubiony tasiemiec. Czy poliamoria to naprawdę obce dziecko na polskim gruncie albo śliski temat?
M.O.: Ojcze Tomaszu, nie ubierz mnie tylko siłą rozpędu w szaty homofoba, który powinien wstydzić się swojej nudnej orientacji. Nie mam problemu z tym, jak żyją Polacy (a raczej pewien ich procent), ale – jeśli pozwolisz, z gruntu ideologii wrócę jednak do Karpowicza – w ościach nie ma mowy o żadnych poważnych tarciach: ani psychologicznych (w wymiarze jednostkowym), ani społecznych. Stwierdza się co najwyżej brak porozumienia, żadnych większych dramatów, żadnego – mówiąc obrazowo – 11 listopada na ulicach Warszawy. To jest owszem, niech ci będzie, ponowoczesność, ale bardzo radosna, rzekłbym podręcznikowa, bez skutków ubocznych, ponowoczesność, czyli optymizm. A tymczasem przyjeżdża do Polski Bauman głosić słowo, płynną nowoczesność, pluralizację dyskursów, tolerancję oraz inne godne wszelkich pochwał hasła i co? I sam wiesz co... Zderzenie z murem. Karpowicz jest więc trochę jak Bauman przed wykładem.
Wracając do ości: wszystko tu bardzo ładne i bardzo nieprawdziwe, ewentualnie przerysowane i światopoglądowo gruboskórne, na zasadzie: odpychająca dzieciorodna katoliczka Faustyna bije swoje dzieci, ostentacyjnie liberalna Maja – nie. No i dobra! Tu my, tam wy... A przecież nawet w tym, co mówisz, jest ta nasza (no właśnie: nasza) znajoma schizofrenia, której zabrakło u „realisty” Karpowicza – bo z jednej strony Polacy „TO” robią, z drugiej „w tym pruderyjnym kraju…”. W ościach nie ma tego napięcia, a przecież rzecz cała dzieje się w Polsce, czyli gdzie? Podoba mi się potencjał krytyczny tej powieści – chociażby odbrązowienie mitu bohaterskich walczących solidarnościowców z wąsami, dla których działanie w polityce było najprostszym zrzuceniem odpowiedzialności za piekło życia rodzinnego na barki zastępów matek Polek. Syn Ninel, Franek, którego ojciec został internowany, pyta matkę: Czy o wolność walczą ci, którzy nie radzą sobie w domu? To świetne i celne, ale gubi się gdzieś w powieściowej pulpie. Mogę więc zgodzić się na społeczne zinstrumentalizowanie ości jako tendencyjnej, świadomie naiwnej w konstrukcji świata przedstawionego próby oswajania z takimi kwestiami, jak poliamoria czy wielorodzinność. Tylko tyle, a może aż tyle.
T.Ch.: Przypomnij sobie Dom na krańcu świata i Godziny Michaela Cunninghama albo ich ekranizacje. Konstelacje wieloosobowe tam pokazane i sproblematyzowane poprzedziły dzisiejszy boom na produkcje jak Modern Family czy New Normal. Pokuszę się o wymysł, że gdyby Jane Austen pisała dzisiaj, zaznawszy cruisingu jako metody badań terenowych nad seksem, dała się stuknąć fali kłirowego femenu, prozatorsko zakampić albo zbiseksić – miałaby szansę popisać się histeryjami cudnymi jak w ościach.
M.O.: Jane Austen na szkoleniu u Karpowicza – figlarz z ciebie, Tomku, i… patriota!
T.Ch.: Poznawczo i technicznie Karpowicza czyta się zdecydowanie lepiej niż importowane ostatnio prozy Jeffreya Eugenidesa (Intryga małżeńska) czy Jonathana Franzena (Wolność, Korekty). Polska literatura obyczajowa może się wręcz pochwalić człowiekiem piszącym w sposób ciekawszy formalnie i bardziej odkrywczy socjoseksualnie niż zachodnie gwiazdki. Zobacz, jak zwyczajnie, snując opowieści niby niesłychane, przedstawia kobiety i mężczyzn uwikłanych w płcie i role im przypisywane. Karpowicza interesują najbardziej ludzie, potem ich przemieszane losy – zakres budowania nietuzinkowych bohaterek i bohaterów może w powieści konkurować chyba tylko z nadmiarem komizmów: i wyszukanych, i żenująco kliszowatych – dla zabawy poziomami recepcji, sterowania nią. Na moje oko autor ości rozpuszcza wici narracyjne i podkręca fabułę, nie tracąc na przystępności tekstu, realistycznego cały czas. Transgresji lingwistycznej w jego intertekstach i kognitywistycznych popisach też nie ma nadmiaru. Przy powtórnej lekturze dalej czyta się powieść z przyjemnością. Dla mnie to znak, że trzeba ją zapodać masom jako książkę obyczajową XXI wieku. A niech zaznają M jak miłość nowej generacji!
M.O.: Tej surowej oceny Eugenidesa i Franzena nie podzielam, ale zostawmy ich na inną schadzkę. Jest jeszcze jeden problem, który już sugerowałeś – ości jako powieść z kluczem. Zastanawiam się, co wnosi do lektury rozpoznanie w pierwowzorach bohaterów znanych lewicowych przyjaciół autora. Chyba nie przewidziano za to dodatkowych bonusów. Nie mogę pozbyć się wrażenia, że to takie środowiskowe poklepywanie się po plecach. Nie bez przyczyny chyba Warkocki napisał, że środowisko lewicowo-literackie wyprodukowało oto swoją potencjalną legendę. Karpowicz Wildsteinem rodzimej lewicy? Jakoś mi w tym wszystkim dalej za ciasno.
T.Ch.: Rewelacji przy odczytywaniu ości jako przede wszystkim powieści środowiskowej (KP, warszawka coolturalna) albo Schlüsserroman dla katechetek i frustratów bym się nie spodziewał. Mnie by się ości dużo lepiej czytało bez wykładania tych naleciałości z pierwowzorami – choćby jako postępową powieść obyczajową, dobrą nawet dla strasznych mieszczan ot tak sobie podczytujących z rozkminą. Sama etyka odmieńczego życia, lokowanie i rozwijanie idei „rodziny kulturowej” wydają się z kolei fascynującymi zagadnieniami, ośmielającymi do narratywizacji. Półprywatnie: jestem też ciekawy ich szerszego rozwinięcia w debacie publicznej, nie tylko w specjalistycznym gronie – najprędzej undergroundowym kręgu wojujących genderystów i bojówek feministycznych.
M.O.: Ot i trafiasz w punkt...
T.Ch.: Za to muszę przyznać, że pudlitowy zabieg zakodowania w tekście informacji o szaleństwach Mai, o feministce-ikonie Ninel Czeczot, o homobiografiście Krzysiu jest ciekawy. Przypisanie osób znanych i cenionych do wytworów książkowych, poza tym że daje powody do ironicznego uśmiechu lub prozaicznego rozbawienia, wpływa na uprawdopodobnienie kreacji, uprawomocnienie racji ich bytu w opowiadanej historii. Fikcja zwana literacką jeszcze długo pozostanie łatwiejsza do przełknięcia niż prawda dokument(al)na – dlatego warto ją komplikować, podszywać niestandardowymi meta-tworami.
M.O.: No tak, tyle tylko, że czytelnik, który rozpozna pierwowzory bohaterów, raczej nie będzie potrzebował, by Karpowicz go na coś nawracał, czy coś mu uświadamiał, z kolei ten, kto w lekturze nie znajdzie kluczy, pozostanie na zewnątrz wykreowanego świata, w związku z czym nie można chyba w tym przypadku mówić o uwiarygodnieniu przekazu. I tak znów wszystko sprowadza się do środowiska.
T.Ch.: Nie zawężaj kulturowego pola walki! Ja tam wierzę w czytających. Tak samo jak chcę im dać w łeb nieraz. A niech krzyczą WTF! Książka stwarza przestrzeń wolności dla ludzkich myśli – dlatego każdy może czytać ości inaczej, na przekór. Stworzyć własną antropologię.
Pamiętasz, jak Kuan, zwyciężywszy w konkursie na najlepszą drag queen, chce poznać jurorkę i kochankę swojego kochanka – znaną działaczkę i publicystkę Ninel? Ona nie interesuje go jako postać publiczna, tylko jako kobieta prywatna. Wybiera tożsamość, a nie wizerunek. Szuka esencji, człowieczeństwa, a nie aktorki i ogranego performatywu. O ile mniej radochy mieliby czytelnicy ości spoza branży, niezaznajomieni ze środowiskowymi personaliami i pozycjami, gdyby zamiast na fabule i narracji skupiali się na tym, kto jest kim i komu coś zrobił, że trafił do książki jak do nocnika. Gdyby z kolei narrator oddał głos lewackim aktywistkom i sodomskim libertynom, żeby przemówili pierwszoosobowo, autointerpretując się – temu barwnemu, różnopłciowemu pisarstwu chyba nawet manifestacyjnie biseksualna krytyka towarzysząca 2.0 by nie pomogła się wybronić!
Ignacy Karpowicz, ości
Wydawnictwo Literackie 2013
Marek Olszewski – doktorant w Katedrze Krytyki Współczesnej UJ i obsesyjny kinofil. Publikował i publikuje na papierze (m.in. „Fa-Art”, „Dekada Literacka”, „Opcje”, „Nowe Książki”, „Tygiel Kultury”, „Wyspa”, „Polonistyka”) i w sieci (m.in. artPapier, dwutygodnik.com). Stale współpracuje z E-SPLOTEM. Uczył polskiego w krakowskim liceum. Zna życie.
Tomasz Charnas – dziennikarz kulturalny i pismak wieczorową porą, w biały dzień edytor i copywriter. Jako redaktor literacki współpracował m.in. z Marianem Pankowskim, Ewą Sonnenberg, Michałem Witkowskim, Sławomirem Shuty. Współautor słownika młodej polskiej kultury „Tekstylia bis”. Można go usłyszeć, jak gada nie tylko o książkowych tytułach, w krakowskiej radiofonii i Radiu Queer.pl.
Przeczytaj także fragment ości oraz poprzedni dwugłos o Karpowiczu: o Balladynach i romansach rozmawiały w E-SPLOCIE Maria Kobielska i Olga Szmidt