Coetzee znany jest z tego, że nie oszczędza swoich czytelników – wrzuca ich w trudne realia, niepewne sytuacje, umieszcza pomiędzy bohaterami o zawikłanej tożsamości i ich skomplikowanymi problemami. Sięgając po książkę noblisty, zwykle musimy zgodzić się na to, że nie uda nam się domknąć opowiadanej historii, że nie zrozumiemy do końca działań bohaterów i ideowych imperatywów, które nimi kierują. Te wymagające lektury zwykle fascynują i niepokoją, zmuszają do myślenia, a czasem do ponownego przemyślenia wielu kwestii. Znajomość twórczości Coetzeego każe spodziewać się, że Dzieciństwo Jezusa będzie właśnie takie – trudne, ale inspirujące, pełne nierozstrzygalnych kwestii, ślepych zaułków i sytuacji wyboru, jakiego nie sposób dokonać.

Prowokacyjny tytuł najnowszej powieści noblisty wzbudza zainteresowanie, a może i nadzieje, bo kiedy Coetzee zabiera się za przepisywanie Nowego Testamentu, można się spodziewać naprawdę świetnej książki. Pisarz nie pierwszy raz sięga w swojej twórczości do światowego kanonu literatury – znamy już jego wersję Przypadków Robinsona Crusoe, trudno nie dostrzec ogromnego długu, zaciągniętego u Kafki (samych bezpośrednich odwołań do Procesu chyba nie sposób zliczyć). W twórczości autora Elizabeth Costello nawiązania do innych tekstów nigdy nie są literackim ozdobnikiem – za ich pomocą pisarz buduje skomplikowane przypowieści i frapujące alegorie, do których nie sposób znaleźć właściwego klucza, choć wydają się znajome i odnoszą się do problemów, jakich wszyscy możemy doświadczyć. Tym razem Coetzee wziął na warsztat Ewangelię i każdy ma prawo spodziewać się jej aktualizacji, krytycznej parafrazy, historii opowiedzianej z nowej perspektywy, która wywróci na nice tradycyjne interpretacje i przewartościuje oryginalny tekst. Jest jednak inaczej – to prowokacyjny tytuł i niewiele więcej.

Dzieciństwo Jezusa nie jest apokryfem, nie rzuca nowego światła na Ewangelię, a znajomość Biblii ani nie jest potrzebna do zrozumienia losów powieściowych bohaterów, ani tego rozumienia nie pogłębia. Autor bawi się cytatami z Pisma Świętego i można te nawiązania śledzić, jednak niewiele z tego wynika poza wątpliwą satysfakcją intelektualną – o! Pozycja Simóna względem rodziny przypomina rolę Józefa! O! Inés w jakiś tam sposób można porównać do Maryi!

Bohaterów spotkamy przed bramą obozu dla uchodźców w hiszpańskojęzycznym kraju. Nie wiemy skąd przybyli, co zmusiło ich do ucieczki, ani gdzie dokładnie znaleźli schronienie. Ich dotychczasowe historie, dawne imiona i ojczyste języki są nieważne, a nawet niewskazane – należy zapomnieć o dawnym życiu, aby rozpocząć je od nowa – tak brzmi niepisana zasada obowiązująca w obozie o znaczącej nazwie Novilla. Simón i David – dojrzały mężczyzna i mały chłopiec, którym się opiekuje. W niewyjaśnionych okolicznościach David odłączył się od matki, a Simón postanowił, że pomoże mu ją odnaleźć – tak rozpoczyna się Dzieciństwo Jezusa.

Obóz z początku przypomina surowy, nieprzyjazny kafkowski labirynt, pełen urzędników, skomplikowanych procedur i regulaminów. Brakuje zakwaterowania, brakuje jedzenia, brakuje kogoś, kto w rzeczywisty sposób mógłby pomóc nowym przybyszom. Pierwszego dnia obóz wydaje się taki, jak większość z nas wyobraża sobie obozy dla uchodźców, jednak zaraz rozrasta się i okazuje jakimś tajemniczym światem życzliwości, równości i solidarności, gdzie każdy jest pogodzony ze swoim losem, ma zadanie do spełnienia, rzetelnie wykonuje swoje obowiązki, dając z siebie tyle, ile może, zadowala się zaspokajaniem podstawowych potrzeb, nie pragnie więcej, niż ma i bez problemów wiąże koniec z końcem.
To świat, w którym każdy może być szczęśliwy, jeśli wyrzeknie się dawnego życia i dawnych sposobów myślenia – jeśli wyrzeknie się ambicji, pragnień i namiętności, których nigdy nie da się w pełni zaspokoić. Wieczne nienasycenie, pragnienie czegoś więcej, związane jest z życiem, którego mieszkańcy Novilli się wyrzekli, które zostawili na tamtym brzegu. Teraz budują społeczeństwo oparte na zasadzie życzliwości, zapewniającej przyjaźń i szczęście, w przeciwieństwie do cielesnej miłości, która tylko potęguje smutek i poczucie niespełnienia. Trudno rozstrzygnąć, czy to utopia, czy antyutopia, w każdym razie nie sposób znaleźć rzeczywistej organizacji społeczno-politycznej, którą można by z tym światem porównać.

Jeśli w tym nowym świecie proces socjalizacji związany jest z zapominaniem o pokusach dawnego życia, to Simón nie potrafi przejść go pozytywnie. Pracuje w dokach przy rozładunku ziarna, ma pieniądze, przyjaciół i bliską kobietę, jednak nie znajduje w nowym życiu sensu, wciąż nosi w sobie utajone poczucie braku i niespełnienia. Nowe życie jest nijakie, pozbawione smaku i celu – jego praca jest nieefektywna i bezsensowna, bo rozładowywane ręcznie ziarno w większości gnije lub jest zjadane przez szczury. Za zarobione pieniądze niewiele może kupić poza chlebem, który dostępny jest w nieograniczonych ilościach (O! Przecież Betlejem etymologicznie oznacza dom chleba!). Wszystkie posiłki są mdłe, bo sól i inne przyprawy w Novilli uznawane są za zbędne. Z przyjaciółmi nie zawsze znajduje wspólną płaszczyznę porozumienia, bo w przeciwieństwie do niego, oni nie wyobrażają sobie lepszego świata i nie są w stanie zrozumieć tęsknot Simóna. Kobieta, z którą się związał, podobnie jak pozostali mieszkańcy Novilli, nie podziela zainteresowania seksem, a jeśli się na niego godzi, to tylko z życzliwości dla swojego partnera.

Simón nie odnajduje się w nowym świecie i nie rozumie zasad, według których funkcjonuje, a to prowokuje filozoficzne dyskusje o kwestiach kluczowych – o istocie świata i życia, o pragnieniach i ich zaspokajaniu, o miłości cielesnej i życzliwości, a w końcu o tym, kim jest człowiek. Rozmowy są zupełnie jałowe i do niczego nie prowadzą, przypominają dyskusje młodych adeptów filozofii, którzy właśnie ukończyli dziesięciogodzinny kurs i zamierzają teraz sformułować jedną odpowiedź na wszystkie pytania – w istocie jest właśnie tak, bowiem rozmówcy Simóna uczestniczą w kursie filozofii idealistycznej, oferowanym przez odpowiedni instytut w Novilli. Wszelkie dyskusje na temat poczucia sensu błyskawicznie zamieniają się w żonglowanie banalnymi odpowiedziami, wyjętymi wprost z podręcznika do filozofii dla początkujących. Zarówno koledzy Simóna, twardo stąpający po istocie rzeczy, jak i on sam, rozpaczliwie poszukujący sensu, miotają się bezradnie między ideami, a śledzenie tych dyskusji jest dosyć wyczerpujące. Co jakiś czas bohaterowie przerywają pracę przy rozładunku ziarna i zaczynają filozofować. Jeden z przyjaciół Simóna tak reaguje na jego pomysł usprawnienia pracy w dokach poprzez instalację dźwigu: Chciałbyś więc wybawić nas od życia wypełnionego zwierzęcą harówką (…). Ale wtedy nie moglibyśmy już zarzucać sobie ładunku na ramiona, czując, jak ziarna przesuwają się i przybierają kształt naszego ciała, słuchając ich szelestu; w tej nowej pracy utracilibyśmy kontakt z rzeczą samą w sobie – z pożywieniem, które nas karmi i daje nam życie (…). To jest nasz dok, nasze nabrzeże (…). Nie ma tu miejsca na sprytne rozumowanie, jest tylko miejsce na rzecz samą w sobie. Na co Simón odpowiada z równą koledze filozoficzną brawurą: „Rzecz sama w sobie”. Myślisz, że rzecz pozostaje zawsze sobą, że się nie zmienia? Nie. Wszystko płynie. Podobnych dyskusji jest wiele i nie bardzo rozumiem, do czego mają prowadzić. Jeśli miały pokazać, jak bezradni wobec życia są bohaterowie, jak miotają się między truizmami i w jaki sposób starają się klajstrować wciąż doskwierający im deficyt sensu, to doprawdy wystarczyłaby tylko jedna taka wymiana zdań. Jeśli natomiast Coetzee chciał, by jego bohaterowie powiedzieli coś naprawdę istotnego, co kazałoby ponownie przemyśleć organizację naszego świata i światów, jakie możemy sobie wyobrazić (jak choćby Novilli), to poniósł absolutną porażkę.

Choć w wielu kwestiach Simón wydaje się nieco rozsądniejszy od swoich kolegów, to noszonej przez niego idei macierzyństwa ani ja, ani oni nie potrafią rozwikłać. Chyba w każdej powieści Coetzeego spotykamy bohaterów, którzy działają zupełnie nieracjonalnie, a ich decyzje i motywacje pozostają dla nas niezrozumiałe – to niemal znak rozpoznawczy pisarza. Mimo to traktuję ich działania z troską i powagą, staram się ich zrozumieć, dokonywane przez nich wybory wydają mi się warte dyskusji i szacunku, nieracjonalne, ale na pewno nie bezsensowne. Co więcej, każde z tych niejasnych działań i każda niezrozumiała decyzja pozostaje w pamięci i niepokoi długo jeszcze po lekturze książki. Z Simónem jest zupełnie inaczej. Tryb troski o bohatera i szacunku do jego decyzji w mojej lekturze nie zadziałał. Nie rozumiem jego decyzji i nie staram się go zrozumieć, nie potrafię wyobrazić sobie jego historii, wydaje mi się nieinteresująca, niemożliwa i głupawa – zarówno jako historia potencjalnie rzeczywista, jak i jako pomysł na książkę. Simón kocha Davida z wzajemnością i jest dla niego jak ojciec, wiodą szczęśliwe życie, przybrany syn dobrze się przy nim rozwija, a mimo to oddaje go Inés, obcej kobiecie, twierdząc, że to jej chłopiec został przeznaczony, zesłany w darze przez samego Boga, że w ten sposób chłopiec odnajduje swoją matkę i odtąd będzie go łączyć z nią święta, naturalna i nienaruszalna więź matki z synem, w którą on nie ma prawa ingerować. Decyzji Simóna żadna z bliskich mu osób nie rozumie, toteż będzie miał niejedną okazję, żeby we właściwy sobie sposób pofilozofować i wyjaśnić wszystkim, dlaczego między nim a kochanym z wzajemnością dzieckiem nie ma żadnej wiążącej relacji, a jest taka i to nawet naturalna i święta między chłopcem a obcą kobietą, w dodatku najmniej odpowiednią z możliwych. Zupełnie rozmijam się z pomysłem Coetzeego i aż skłonny jestem pomyśleć, że pisarz nieco na siłę starał się tę historię uniezwyklić, dodać do niej trochę tajemniczej nierozstrzygalności, z której jest znany. Wszystkie te biblijne paralele pozostają dla mnie irytującą inkrustacją, która psuje i tak nie najlepszą historię o imigrantach w świecie równości i życzliwości.

Narracja jest chłodna i rzeczowa, do czego Coetzee nas przyzwyczaił, jednak prowadzona nie całkiem konsekwentnie. Długo nie jest jasne, czyja historia i który wątek okażą się najważniejsze. Na początku to Simón wydaje się głównym bohaterem, razem z nim poznajemy intrygujący świat, w którym lewicowa sprawiedliwość społeczna łączy się z rodzajem niemotytowanej religijnie ascezy, samoograniczeniem i idealistycznym terrorem – ta część książki wydaje mi się najlepsza. Stopniowo jednak pojawia się coraz więcej pseudofilozoficznych roztrząsań, które donikąd nie prowadzą. Konsekwentnie rozwijany wątek namiętności i towarzyszące mu dyskusje urywają się nagle, choć długo wydają się kluczowe dla przebiegu powieści. Obok czczych dywagacji o istocie rzeczy, które kompromitują dyskurs filozoficzny i w żaden sposób nie pomagają bohaterom zbliżyć się do satysfakcjonującego poczucia sensu, w końcu zaczyna rozwijać się historia chłopca.

David, chłopiec zesłany w darze. Bystry, ciekawy świata, wciąż zadający pytanie „dlaczego?”, co szybko staje się irytujące, a ma chyba obnażyć bezradność dorosłych i ich języka wobec rzeczywistości. Dla bliskich dziecko wyjątkowe, które należy chronić przed uniformizującym systemem społecznym, dla pozostałych inteligentny chłopiec, ale z problemami i brakiem poczucia rzeczywistości. Bystry, lecz krnąbrny, rozpieszczony i zapatrzony w siebie. David patrzy na świat przez pryzmat legend i baśniowych opowieści. Zafascynowany Don Kichotem odkrywa w zamurowanej nudą Novilli szereg wielobarwnych historii i możliwości. Jest jak schulzowski bohater, tylko trochę niewydarzony, który nie godzi się na obowiązującą gramatykę rzeczywistości, podważa wszelkie reguły, rozmontowuje obowiązującą wiedzę, wierząc, że pod nią kryje się świat piękniejszy, ciekawszy i wolny. Ja jestem prawdą – pisze na tablicy, gdy nauczyciel każe mu obiecać, że więcej nie będzie kłamał.

To jest zbawiciel dla Novilli odartej ze wszystkiego, co niepowtarzalne? Simón i Inés zabierają chłopca w tułaczkę, by uchronić go przed szkołą specjalną, która rzekomo miałaby zniszczyć w nim wszystko, co wyjątkowe (o! Ucieczka z Betlejem!). Robią to dla Davida czy dla siebie? Ratują dziecko czy stają się jego uczniami? Uciekają od życia pozbawionego sensu i namiętności do kolejnego, w którym każdy będzie Don Kichotem? Nadopiekuńcza i przewrażliwiona Inés traktuje chłopca jak niemowlę, chce uchronić go od systemu edukacji i zachować przy sobie. Simón nie uważa ucieczki za najlepszy wybór, ale wypełnia wolę matki. Od tułaczki się zaczęło i tułaczką się kończy. Szukamy dachu nad głową, żeby rozpocząć nowe życie.

Być może jest z tą książką jak z Nowym Testamentem – trzeba w nią uwierzyć. Dla mnie to jednak historia, która nie mogła się wydarzyć. Mówi o świecie, którego nie ma, o ludziach, których nie spotykamy, o problemach, które dla mnie nie istnieją i ich rozwiązaniach, z których nie chciałbym korzystać. Do Coetzeego mam duże zaufanie, dlatego starałem się czytać z życzliwością, usprawiedliwiając każdy słabszy moment jakimś wyższym celem, który zaraz stanie się jasny. Taki moment jednak nie nadszedł. Być może nie znalazłem właściwego klucza do lektury tej książki, zresztą w wypadku Coetzeego nigdy jeden klucz nie wystarcza, ale tym razem już naprawdę, naprawdę nie chcę tych kluczy szukać.

John Maxwell Coetzee, Dzieciństwo Jezusa
przeł. Mirosław Godyń
Znak, 2013


Przeczytaj także teksty Olgi Szmidt o wcześniejszych książkach Coetzeego: Lecie, Punktach nawigacyjnych, Obrazie