Boję się, że nic się nie wydarzy, że nie przeżyję niczego. Tego właśnie boi się współczesny podróżnik (wybacz mi). Pustki. Wtedy człowiek słyszy tylko siebie – wyznaje Thubron w rozmowie z sogdiańskim kupcem – wyimaginowanym towarzyszem, który powróci jeszcze kilkakrotnie na kartach tej książki. Trzeba być specyficznym typem człowieka, żeby w ogóle wyruszyć w taką podróż, zdając się na łaskę i niełaskę okoliczności, samotność, poczucie wyobcowania. Thubron jest w drodze przez osiem miesięcy, jego trasa liczy jedenaście tysięcy kilometrów. W Chinach ściga go epidemia SARS, w Afganistanie nocą budzi odgłos strzałów. Poczucie samotności i lęku pojawia się czasem się niewyraźnie gdzieś na marginesie. Angielski pisarz należy do tych, dla których wędrowanie jest rzeczą konieczną, rodzajem narkotyku. Nie szuka niczego konkretnego, nie łudzi się, że odnajdzie centrum świata albo utracony sens – gdzieś pod tym wszystkim kryje się poczucie daremności. Tak naprawdę wie, że przecież nic się nie wydarzy.

Obsesją Thubrona staje się kwestia tożsamości. Interesują go pogranicza, obszary, na których kultury niezauważalnie mieszają się ze sobą, ziemie wyłamujące się spod politycznych podziałów, etniczne tygle, splątane korzenie. Zgodnie z miejscową legendą i pewnymi przekazami historycznymi w chińskim Zhelaizhai osiedlili się pojmani żołnierze rzymskiego wodza Krassusa. Anglik z fascynacją tropi w twarzach miejscowych zabłąkane rysy Rzymian. Niepodobna odpowiedzieć na pytanie, co tu jest prawdą, a co zmyśleniem. Tubylcy bywają wysocy, ktoś ma „rzymski” nos, ktoś inny jasne włosy i niebieskie oczy. Autor wyczuwa między nimi a sobą pewne pokrewieństwo. Patrząc na gładkie żółte twarze wokół nas, uśmiechające się z zakłopotaniem, wyobraziłem sobie, że jesteśmy trójką Europejczyków; nasze twarze różniły się co prawda między sobą, ale były bardzo odmienne od twarzy ludzi wokół nas – napisze.
W kolejnych odwiedzanych regionach jego uwagę przykuwają jasne tęczówki kobiet i mężczyzn czy indoeuropejskie rysy mumii sprzed kilkunastu wieków. Nie ma w tym jednak europocentryzmu, jest raczej przeświadczenie, że kategoria narodu i polityczne podziały są czymś sztucznym. W drżącym świetle świecy przypominałem sobie, jak docierałem do krajów na wiele setek kilometrów przed ich oficjalnymi granicami albo znacznie później - napisze w innym miejscu. Jedwabny Szlak to dla niego rozmycia i fuzje, mapy rozerwanych ras i tożsamości.

Cień jedwabnego szlaku trudno nazwać tomem reportaży. To raczej proza podróżnicza, specyficzne itinerarium starzejącego się człowieka. Widmo zbliżającej się starości jest tu istotne, bo pisarz gdzieś na marginesie dokonuje osobistych podsumowań i rozrachunków, zastanawia się nad prawami pamięci i kruchością ludzkiego życia. W Imperium Znaków Barthes napisał, że podróżować to znaczy spotykać się – i jest to formuła, która doskonale pasuje do Thubrona. W jego opowieści nie ma pogoni za sensacją. Anglik nie szuka wyjątków i anomalii, ale raczej przyjmuje tych, których spotkał na swojej drodze. Ich historie bywają typowe dla konkretnego regionu czy pokolenia, ich marzenia wpisują się w formację, z której wyrośli. Mimo kulturowych różnic i bariery językowej pisarzowi udaje się momentami wypracować zadziwiające porozumienie – rozmówcy ufają mu, otwierają się. Nie należy oczekiwać od tego tekstu ekscytujących wolt, wyszukanej egzotyki, ubarwień. Można w nim jednak odnaleźć historie autentycznie poruszające, takie jak choćby opowieść o Mahmudzie, samotnej dziewczynie z Marg'ilonu, która stopniowo popadała w szaleństwo, studiując święte arabskie teksty. Afgańczyk Jafar opowiada pisarzowi o egzekucji dwóch homoseksualistów, której talibowie dokonali przed wielotysięczną publicznością zgromadzoną na stadionie. Czy było mu ich żal? Cieszyłem się, bo oni dopuścili się czegoś okropnego. Wszyscy się cieszyli – podsumuje przyszły lekarz. W Thubronie takie reakcje budzą oczywisty wstręt, podobnie jak przywiązanie do komunistycznej tyranii i wszelkie przejawy fundamentalizmu, ale swoje emocje wyraża bardzo subtelnie. To raczej gorycz niż pogarda, bolesne rozczarowanie drugim człowiekiem.

Thubron notuje bardzo szczegółowo – opisuje kształty chmur, kolor nieba, fakturę skał, ubiory mijanych ludzi. Drobiazgowość wypływa chyba z potrzeby pamiętania, z chęci zatrzymania odwiedzanych miejsc jak w kadrze. Pisarz nie ma przy sobie aparatu. Tworzy misterne, długie zdania, oplatając nimi opisywane przedmioty. Ten styl może nużyć, ale ma też w sobie urok medytacji, wyczuwalny rytm. Jest trochę tak, jakby autor chował się za swoimi frazami. Nie ma u Thubrona egocentryzmu, powierzchownej fascynacji egzotyką, pełnego wyższości spojrzenia Europejczyka odwiedzającego Azję. Jest wyciszenie, zachwyt i czułość dla śladów cudzego cierpienia, których na Jedwabnym Szlaku nie brakuje.

Mimo zewnętrznej różnorodności wyłania się z tego wszystkiego niesamowita jedność ludzkiego losu. Thubron przeplata relację z podróży opowieściami o historii odwiedzanych miejsc. Groza komunistycznych Chin i koszmar rewolucji kulturalnej korespondują z okrucieństwem Timura i Czingis Chana, zbrodniami afgańskich talibów, masakrami Kurdów. Cierpienie jest wszechobecne, bo Jedwabny Szlak jest też szlakiem śmieci. Mocarstwa rozkwitały i upadały, a pod ich gruzami ginęli ludzie. Podróż samotnego Anglika naznaczona jest melancholią – patrzy na gruzy świątyń, ruiny miast i mauzolea. Rozmawia z jednostkami, których nierealne marzenia rozbijają się o polityczne i klasowe podziały. Mimo etnicznej i kulturowej różnorodności wszędzie tym samym gestem rozpala się ogień, dzieli chleb, splata jedwabną nić. W świątyniach poświęconych Buddzie i Allahowi, enklawach prawosławia i nestorianizmu ludzie szukają tak czy inaczej rozumianego Absolutu, z tą samą ufnością poświęcając opiece Boga siebie i swój lęk.

Co z wiarą samego Thubrona? Prawdopodobnie wielość, której doświadczył, skutecznie uodporniła go na możliwość przyjęcia jednej prawdy. W ostatniej rozmowie z sogdiańskim kupcem na pytanie o to, co przywiózł z wyprawy odpowie: Garść opowieści... Jego nieistniejący rozmówca dojdzie do wniosku, że stracił wiarę, wszak ci, którym zależy, walczą. Pisarz ani przez chwilę nie zakłada, że odnalazł jakiś sens. W porównaniu z większością swoich rozmówców jest wykorzeniony, skażony relatywizmem. Gdzieś w środku tego wszystkiego jest pustka i poczucie daremności, choć z drugiej strony być może właśnie to dystansuje go wobec wszelkich postulatów jedynej słusznej Prawdy, pozwalając na głęboko etyczny ruch, który leży gdzieś u podstaw tej książki.


Colin Thubron, Cień Jedwabnego Szlaku
przeł. Paweł Lipszyc
Czarne, 2013


Przeczytaj także naszą recenzję Po Syberii Colina Thubrona