Jak daleko się posuniesz, aby stworzyć siebie? Uzależnić można się od wszystkiego. Tych troje uzależniło się od siebie.

Amerykańska rewolucja seksualna właśnie dobiegła końca. Podobnie jak czas nauki w college’u dla Madeleine, Leonarda i Mitchella. Ona jest piękną buntowniczką, która odcina się od rodziny i poszukuje spełnienia w miłości. Oni nieustannie krążą wokół niej, a ich szlaki często się przecinają. Leonard to uosobienie szaleństwa, niepokorny geniusz. Mitchella pociągają religie Indii i kultura Europy – wyjeżdża tam, by odnaleźć siebie. Zaplątani w sieć wzajemnych relacji, w długich rozmowach i pasjonujących lekturach, między jedną a drugą imprezą, próbują się tworzyć i określić swoje miejsce w życiu. Nie wiedzą jeszcze, dokąd dotrą, ale podejmują decyzje, które zaważą na całej ich przyszłości.

JAK WYGRAĆ KSIĄŻKĘ?

Opowieść o dojrzewaniu i miłości ukrytej między uliczkami amerykańskiego kampusu a stronami książek. To właśnie literatura prowadzi bohaterów i towarzyszy im w ważnych momentach życia.

Sylwia Chutnik, autorka Cwaniar

Nowa książka ukochanego przez moje pokolenie autora to zderzenie najdelikatniejszych uczuć z problemami depresji, pustki i sceptycyzmu. Eugenides przeprowadza na swoich bohaterach intelektualno-miłosny eksperyment. To, co się tu wydarzy, na pewno nie będzie proste…

Zuzanna Ziomecka, redaktor naczelna „Przekroju”


AUTOR, AUTOR:

Chociaż Jeffrey Eugenides (ur. 1960) od wczesnych lat młodzieńczych wiedział, że chce zostać pisarzem, to nic nie zapowiadało jego spektakularnej kariery. Po ukończeniu renomowanego Uniwersytetu Browna nie wiedział, co ma ze sobą począć. „Niekwalifikujący się do zatrudnienia” – tak podsumował samego siebie z tamtego okresu. Z pracy sekretarza Akademii Poetów Amerykańskich wyleciał za… pisanie swojej powieści w godzinach pracy. Było warto. Jego debiutancka książka Przekleństwa niewinności (1993) stała się biblią nastoletnich czytelników. W 1999 roku, kiedy Sofia Coppola nakręciła na podstawie tej powieści swój pierwszy film, o Eugenidesie wiedzieli już wszyscy. W 2002 roku wydał książkę Middlesex. Wkrótce potem otrzymał Nagrodę Pulitzera. Jego książki przetłumaczono na 34 języki.

FRAGMENT KSIĄŻKI:

Początek czerwca, Providence w stanie Rhode Island, słońce, na niebie od prawie dwóch godzin, oświetla bladą zatokę i kominy zakładów Narragansett Electric, wschodzi niczym słońce na pieczęci Uniwersytetu Browna zdobiącej wszystkie flagi i transparenty rozwieszone w całym kampusie, słońce o roztropnym obliczu, reprezentujące wiedzę. Ale to słońce – nad Providence – biło na głowę słońce symboliczne, ponieważ założyciele uniwersytetu w swym baptystycznym pesymizmie postanowili ukazać światło wiedzy w wianuszku chmur, sugerując, że ignorancja nie została jeszcze w królestwie człowieczym rozproszona, natomiast prawdziwe słońce w tym momencie przebijało się przez warstwę chmur, posyłając rozszczepione promienie światła i dając nadzieję tabunom rodziców, którzy mokli i marzli przez cały weekend, że ta nietypowa jak na tę porę roku pogoda nie zepsuje uroczystości. Wszędzie na College Hill, w geometrycznych ogrodach georgiańskich rezydencji, na przesyconych wonią magnolii podwórzach przed gmachami w stylu wiktoriańskim, na ceglanych chodnikach biegnących pod czarnym żelaznym ogrodzeniem, jak z dowcipu rysunkowego Charlesa Addamsa lub z historii Lovecrafta; przed pracowniami Rhode Island School of Design, gdzie jeden ze studentów malarstwa, przepracowawszy całą noc, słuchał na cały regulator Patti Smith; odbijając się od instrumentów (tuba i trąbka, w tej kolejności) dwóch członków orkiestry uniwersyteckiej, którzy stawili się wcześnie w umówionym miejscu i rozglądali się nerwowo, zachodząc w głowę, gdzie podziewa się cała reszta; rozjaśniając kocie łby bocznych uliczek wiodących w dół do zanieczyszczonej rzeki, słońce oświetlało każdą gałkę u drzwi, każde skrzydło owada i źdźbło trawy. I wespół z nagle rozlewającym się światłem, niczym wystrzał z pistoletu startowego, bodziec do rozpoczęcia wszelkiej aktywności, dzwonek w mieszkaniu Madeleine na trzecim piętrze hałaśliwie i nieustępliwie dzwonił.

[…]

Grupa „semiotyki 211” była ograniczona do dziesięciu studentów. Z tej dziesiątki ośmioro zaliczyło wcześniej „wstęp do teorii semiotycznej”, co było widoczne na pierwszych zajęciach. Zanim Madeleine weszła do sali, zostawiwszy za sobą zimową pogodę, wokół stołu rozsiadło się już osiem osób w czarnych T-shirtach i podartych czarnych dżinsach. Kilka osób odcięło żyletką kołnierze lub rękawy koszulek. W twarzy jednego ze studentów było coś odpychającego – wyglądał jak niemowlę z zarostem – i dopiero po pełnej minucie Madeleine uzmysłowiła sobie, że chłopak ma zgolone brwi. Wszyscy w sali wyglądali tak upiornie, że naturalny, zdrowy wygląd Madeleine wydawał się podejrzany niczym głos oddany na Reagana. Dlatego też odetchnęła z ulgą, gdy zjawił się rosły chłopak w puchowej kurtce i wysokich butach i zajął miejsce obok. Miał ze sobą kubek kawy na wynos.
Zipperstein poprosił studentów, żeby się przedstawili i wyjaśnili, dlaczego wybrali te zajęcia.
Pierwszy odezwał się chłopak bez brwi.
– Hmm, dobrze.
Właściwie to trudno mi się przedstawić, bo kwestia towarzyskich prezentacji jest w ogóle mocno problematyczna. No bo jeśli powiem, że nazywam się Thurston Meems i że wychowałem się w Stamfordzie w stanie Connecticut, czy będziecie wiedzieć, kim jestem? No dobrze. Mam na imię Thurston i pochodzę ze Stamffordu w Connecticut. Wybrałem ten kurs, bo zeszłego lata przeczytałem O gramatologii i wymiękłem.
Gdy przyszła kolej na sąsiada Madeleine, cichym głosem poinformował, że studiuje dwa kierunki, biologię i filozofię, i że nigdy jeszcze nie był na kursie semiotyki, że rodzice dali mu na imię Leonard, że posiadanie imienia zawsze jest bardzo przydatne, zwłaszcza gdy cię wołają na kolację, i że jeśli ktoś chce się do niego zwracać po imieniu, będzie reagował na „Leonard”.
Leonard już się nie odezwał. Do końca zajęć siedział odchylony do tyłu na krześle z wyciągniętymi długimi nogami. Gdy już dopił kawę, sięgnął do prawego buta i ku zdziwieniu Madeleine wydobył z niego pudełko z tytoniem do żucia. Dwoma zaplamionymi palcami umieścił w ustach prymkę. Przez dwie następne godziny, mniej więcej co minuta, dyskretnie, acz słyszalnie, wypluwał tytoń do kubka.
Co tydzień Zipperstein zadawał jedną ciężką lekturę z teorii i jedną pozycję literacką. Dobierane były w sposób ekscentryczny, jeśli nie absolutnie przypadkowy. (Co na przykład Kurs językoznawstwa ogólnego de Saussure’a miał wspólnego z 49 idzie pod młotek Pynchona?) Co do samego Zippersteina, nie prowadził zajęć, ale raczej je obserwował zza weneckiego lustra swej niezgłębionej osobowości. Prawie się nie odzywał. Od czasu do czasu zadawał pytania, żeby pobudzić studentów do dyskusji, i często stawał przy oknie, przez które wyglądał w kierunku zatoki Narragansett, jak gdyby myślał o swym drewnianym słupie w suchym doku.


[…]

Jest kwestią dyskusyjną, czy Madeleine zakochała się w Leonardzie w pierwszej chwili, gdy tylko go zobaczyła. Wtedy nawet go nie znała, a więc czuła raczej pożądanie, nie miłość. Nawet kiedy mieli już za sobą wspólne wyjście na kawę, nie była w stanie powiedzieć, czy to coś więcej niż tylko zauroczenie. Jednak tamtego wieczoru, kiedy po obejrzeniu Amarcordu udali się do Leonarda i wylądowali w łóżku, kiedy Madeleine zorientowała się, że zamiast czuć niechęć do kontaktu fizycznego, tak jak często bywało, zamiast znosić to jakoś lub starać się ignorować, przez całą noc martwiła się, że to Leonard czuje fizyczną niechęć do niej, martwiła się, że jej ciało nie jest dość ponętne, a oddech jest nieświeży po sałatce cesarskiej, którą niemądrze zamówiła na kolację; martwiła się też, że zasugerowała wypicie martini, bo Leonard rzucił potem sarkastyczną uwagę: „Jasne. Martini. Możemy udawać, że jesteśmy bohaterami Salingera”; po tym, jak w rezultacie tego zamartwiania się nie odczuła żadnej erotycznej przyjemności, choć ich łóżkowa sesja trwała całkiem długo; po tym, jak Leonard (jak każdy facet) natychmiast zasnął, ona zaś leżała, gładząc go po włosach i żywiąc nadzieję, że nie nabawiła się zakażenia układu moczowego, Madeleine zadawała sobie pytanie, czy to, iż spędziła właśnie całą noc na zamartwianiu się, nie jest w rzeczy samej niezawodnym dowodem zakochania się. I z pewnością po następnych trzech dniach, które spędzili u Leonarda, uprawiając seks i posilając się pizzą, gdy już rozluźniła się na tyle, żeby dojść co najmniej raz na jakiś czas i wreszcie przestać się martwić tak bardzo orgazmami, bo jej głód Leonarda zaspokajało niejako jego zaspokojenie, gdy już pozwoliła sobie usiąść nago na jego ohydnej kanapie, przejść do łazienki, wiedząc, że Leonard gapi się na jej (niedoskonały) tyłek, zajrzeć do jego zarośniętej brudem lodówki, przeczytać wystające z maszyny do pisania błyskotliwe pół strony pracy z filozofii i słuchać, jak sika byczym strumieniem do muszli klozetowej, gdy minęły te trzy dni, Madeleine wiedziała na pewno, że się zakochała. Co nie znaczyło, że musiała o tym komuś mówić. Zwłaszcza Leonardowi.
Leonard Bankhead mieszkał w pokoju z kuchnią na drugim piętrze taniego akademika.  Korytarze zastawione były rowerami i zaśmiecone ulotkami. Drzwi innych lokatorów zdobiły nalepki: odblaskowy liść marihuany, Blondie w sitodruku. Drzwi Leonarda były natomiast puste tak jak przestrzeń za nimi, gdzie pośrodku leżał podwójny materac obok plastikowej skrzynki na mleko będącej podstawką pod lampkę do czytania.
Nie było biurka, żadnych półek na książki, nie było nawet stołu, jedynie brudna kanapa z maszyną do pisania na drugiej skrzynce po mleku tuż obok. Ściany też były gołe, nie licząc kawałków taśmy maskującej oraz, w jednym rogu, małego portretu Leonarda wykonanego ołówkiem. Rysunek ukazywał go jako Jerzego Waszyngtona, w trójgraniastym kapeluszu, chroniącego się pod kocem w Dolinie Forge. Podpis brzmiał: „Ekstra. Podoba mi się tutaj”. Madeleine wydawało się, że pismo jest kobiece.
W kącie dogorywał fikus. Leonard przenosił go na słońce, gdy tylko o tym pamiętał. Madeleine, litując się nad rośliną, zaczęła ją podlewać, dopóki nie przyłapał jej na tym Leonard, wpatrując się w nią zmrużonymi podejrzliwie oczami.
– Co? – spytała.
– Nic.
– Mów. O co chodzi?
– Podlewasz moją roślinę.
– Ma sucho.
– Opiekujesz się moją rośliną.
Od tamtej pory przestała.
W maleńkiej kuchni Leonard parzył i odgrzewał cztery litry kawy, które codziennie wypijał. Na kuchence stał wielki zatłuszczony wok. Ale jedyną aktywnością kulinarną Leonarda było wsypywanie do woka płatków Grape-Nuts. Z rodzynkami. Rodzynki w pełni zaspokajały jego zapotrzebowanie na owoce.
Mieszkanie Leonarda przekazywało wiadomość. Wiadomość ta brzmiała: Jestem sierotą. Abby i Olivia wypytywały Madeleine, co robią razem, ale nigdy nie miała dla nich odpowiedzi. Właściwie to n i c  nie robili. Przychodziła do niego, kładli się na materacu i Leonard pytał, jak leci, szczerze zainteresowany. Co robili? Ona coś mówiła, a on słuchał; potem on mówił i ona słuchała. Nigdy nie znała kogoś, a już na pewno nie chłopaka, kto byłby tak otwarty, kto tak by wszystko chłonął. Domyślała się, że nabrał tej psychoanalitycznej maniery po latach wizyt u terapeutów, i chociaż kolejną zasadą Madeleine było nigdy nie umawiać się z chłopakami, którzy chodzą na psychoterapię, zaczęła zmieniać nastawienie do tego zakazu. W rodzinnym domu poważne emocjonalne rozmowy nazywały z siostrą „namawianiem się”. Jeśli w trakcie takiej rozmowy zbliżał się do nich jakiś chłopak, podnosiły wzrok i dawały ostrzeżenie: „Namawiamy się”. I chłopak się wycofywał. Do czasu aż już się namówiły.
Spotkania z Leonardem były jak jedno długie namawianie się. Za każdym razem, gdy się widzieli, Leonard poświęcał jej pełną uwagę. Nie zaglądał jej w oczy ani nie przytłaczał tak jak Billy, dawał jednak wyraźnie do zrozumienia, że jest do jej dyspozycji. Rzadko udzielał rad. Słuchał tylko i mamrotał coś uspokajającego. Czyż ludzie nie zakochują się w swoich psychoanalitykach?
Nazywano to „przeniesieniem” i należało tego unikać. A jeśli ktoś już sypia ze swoim psychiatrą? Jeśli łóżko zajęło już miejsce kozetki?

[…]

W Banku Indii biznesmen przed Mitchellem miał na przegubie zegarek napędzany energią słoneczną. Policjanci kierujący ruchem byli tak ekspresyjni jak Toscanini. Krowy były chude i miały pomalowane oczy, zupełnie jak modelki. Wszystko, co Mitchell oglądał, smakował i wąchał, różniło się od tego, do czego był przyzwyczajony.
Od chwili gdy samolot wylądował na międzynarodowym lotnisku w Kalkucie o drugiej w nocy, Mitchell czuł, że Indie idealnie nadają się do tego, żeby w nich zniknąć. Podróż do miasta odbywała się niemal w całkowitych ciemnościach. Przez zasłonięte okno taksówki Mitchell dostrzegał kępy eukaliptusowych drzew wzdłuż pozbawionej światła drogi. Bloki, gdy do nich dotarli, były ciężkie i ciemne. Jedyne światło pochodziło z ognisk palących się pośrodku skrzyżowań.
Taksówka zawiozła go do schroniska Armii Zbawienia na Sudder Street i tam właśnie mieszkał od tamtej pory. Jego współlokatorami byli trzydziestosiedmioletni Niemiec o imieniu Rüdiger i były sprzedawca AGD z Florydy Mike. Cała trójka zajmowała gościnny domek po drugiej stronie ulicy, vis- à -vis głównego zatłoczonego budynku. Okolica Sudder Street stanowiła miniaturową dzielnicę turystyczną miasta. Naprzeciwko schroniska stał otoczony palmami hotel dla dawnej indyjskiej elity, głównie Brytyjczyków. Kilka przecznic dalej, na Jawaharlal Nehru Road, wznosił się Oberoi Grand z portierami w turbanach. Restauracja na rogu, zaspokajająca potrzeby mniej zasobnych turystów, serwowała naleśniki z bananami i hamburgery z bawolego mięsa. Mike poinformował Mitchella, że na następnej ulicy można dostać bhang lassi.
Większość ludzi nie przyjeżdżała do Indii, żeby pomagać katolickim zakonnicom. Większość ludzi przyjeżdżała do aśramów, palić gandzię i żyć za grosze. Pewnego dnia Mitchell wszedł do jadalni na śniadanie i zastał przy stole Mike’a z sześćdziesięciokilkuletnim Kalifornijczykiem ubranym na czerwono.
– Ktoś tu siedzi? – spytał Mitchell, wskazując wolne krzesło.
Kalifornijczyk, który nosił imię Herb, podniósł wzrok na Mitchella. Herb uważał się za człowieka uduchowionego. Dawał to do zrozumienia sposobem, w jaki przytrzymywał spojrzenie rozmówcy.
– Nasz stolik jest twoim stolikiem – oznajmił.
Mike chrupał grzankę. Gdy Mitchell usiadł, Mike przełknął i zwrócił się do Herba:
– No, mów dalej.
Herb sączył herbatę. Miał łysiejącą głowę i kudłatą siwą brodę. Na szyi nosił medalion ze zdjęciem Osho.
– W Punie jest niesamowita energia – rzekł Herb. – To coś, co można poczuć tylko na miejscu.
– Słyszałem o tej energii – powiedział Mike, puszczając oczko do Mitchella. – Może bym pojechał. Gdzie dokładnie leży Puna?
– Na południowy wschód od Bombaju – wyjaśnił Herb. Pierwotnie uczniowie Osho, którzy nazywali siebie jego „wyznawcami”, nosili szafranowe stroje. Ostatnio jednak Bhagwan uznał, że widuje się za dużo szafranu, wydał więc polecenie, żeby jego uczniowie nosili się na czerwono.
– A co wy tam robicie? – drążył Mike. – Podobno urządzacie jakieś orgie?
Łagodny uśmiech Herba wyrażał pobłażliwość.
– Pozwól, że ujmę to w sposób, który będzie dla ciebie zrozumiały – rzekł. – Same czyny nie są złe ani dobre. Ważniejsze są intencje. Dla wielu ludzi najlepiej jest, gdy sprawy przedstawiają się prosto. Seks jest zły. Seks jest „be”. Ale dla innych ludzi, którzy osiągnęli, powiedzmy, wyższy stopień oświecenia, kategorie zła i dobra tracą znaczenie.
– Więc chcesz powiedzieć, że urządzacie tam orgie? – nie ustępował Mike.
Herb spojrzał na Mitchella.
– Naszemu przyjacielowi tylko jedno w głowie.
– No dobra – ustąpił Mike. – A co z lewitacją? Słyszałem, że lewitujecie.
Herb zgarnął siwą brodę w obydwie dłonie. Wreszcie przyznał:
– Lewitujemy.
Podczas tej rozmowy Mitchell był zajęty smarowaniem tostów masłem i wrzucaniem kostek cukru do herbaty. Ważne było, żeby schrupać jak najwięcej grzanek, zanim kelnerzy przestaną ich obsługiwać.
– Gdybym pojechał do Puny, przyjęliby mnie? – spytał Mike.
– Nie – odpowiedział krótko Herb.
– A gdybym się ubrał na czerwono?
– Żeby zatrzymać się w aśramie, musiałbyś być prawdziwym wyznawcą. Bhagwan przejrzałby cię bez względu na to, w co byś się ubrał.
– Ale mnie to interesuje – oświadczył Mike. – Żartuję z tym seksem. Ta filozofia i cała reszta są interesujące.
– Gówno prawda – stwierdził Herb. – Widzę, jak ktoś mi wciska kit.
– Czyżby? – odezwał się nagle Mitchell.
Wyzwanie zawarte w tym słowie było jasne, ale Herb zachował spokój, sącząc herbatę. Zerknął na krzyżyk Mitchella.
– Co u twojej koleżanki Matki Teresy? – spytał.
– Wszystko w porządku.
– Czytałem gdzieś, że niedawno była w Chile. Podobno przyjaźnią się z Pinochetem.
– Dużo podróżuje, zbierając pieniądze.
– O rany – lamentował Mike. – Zaczyna mi być przykro. Ty masz Bhagwana, Herbie. Mitchell ma Matkę Teresę. A kogo mam ja? Nikogo.
Podobnie jak sama jadalnia tost próbował być brytyjski, ale nadaremnie. Kromki chleba miały odpowiedni kształt. W y g l ą d a ł y jak chleb. Zamiast jednak je opiekać, grillowano je nad ogniem, smakowały więc popiołem. Nawet nieprzypalone kromki miały dziwny smak, zupełnie niechlebowy.
Ludzie wciąż schodzili się na śniadanie z pokojów na parterze. Do jadalni weszła grupa opalonych Nowozelandczyków, każdy ze słoikiem pasty Marmite, a za nimi dwie kobiety z oczami pomalowanymi kredką kajal i pierścieniami na palcach u stóp.
– Wiecie, dlaczego tu przyjechałem? – spytał Mike. – Przyjechałem, bo straciłem pracę. Gospodarka leży i kwiczy, pomyślałem więc, co mi tam, jadę do Indii. Tutejszy kurs dolara jest nie do pobicia.
Zaczął recytować szczegółową listę wszystkich miejsc, w których się zatrzymał, i rzeczy, które kupił za śmieszne pieniądze. Bilety kolejowe, całe talerze curry z warzywami, kabiny na plaży w Goi, masaże w Bangkoku.
– Byłem w Cziang Maju u górskich plemion… odwiedziliście kiedyś górskie plemiona? To dopiero dzikusy. Mieliśmy przewodnika, który zabrał nas do dżungli. Nocowaliśmy w jednej z chat i jeden z tych dzikusów, jakiś szaman czy coś takiego, przyszedł do nas z opium. Kosztowało jakieś pięć dolców! Za taaaaki kawał. Stary, ale się wtedy skuliśmy. – Zwrócił się do Mitchella. – Paliłeś kiedyś opium?
– Raz – odpowiedział Mitchell.
Herb otworzył szerzej oczy.
– A to mnie dziwi – stwierdził. – To mnie naprawdę dziwi. Myślałem, że chrześcijaństwo nie pochwala takich rzeczy.
– Wszystko zależy od intencji opiumisty – burknął Mitchell.

[…]

Dwa dni później Schneider urządził u siebie prywatkę i wszystko się zmieniło. Mitchell, który nie był w szczególnie zabawowym nastroju, wyszedł, gdy prywatka zaczęła się rozkręcać. Po obejściu kwartału jakieś pięć lub sześć razy wrócił do mieszkania Schneidera, gdzie zrobiło się jeszcze tłoczniej. Dał nura do sypialni, zamierzając pocierpieć tam w samotności, i wtedy stanął twarzą w twarz ze swym wrogiem Bankheadem, który siedział na łóżku i palił. Co zaskoczyło Mitchella jeszcze bardziej, wdali się w poważną rozmowę. Mitchell oczywiście miał świadomość, że obecność Bankheada na imprezie oznacza, że jest tam też Madeleine. Nie przerywał rozmowy z nim między innymi dlatego, że obawiał się wyjść z sypialni i ją spotkać. Po jakimś czasie jednak Madeleine sama się zjawiła. Początkowo Mitchell udawał, że jej nie zauważa, ale w końcu odwrócił się – i było tak jak zawsze. Sama fizyczna obecność Madeleine wstrząsnęła nim z pełną mocą. Czuł się jak gość z reklamy kaset Maxwella ze zwianymi do tyłu włosami, chociaż nie miał żadnych włosów. Od tego momentu wszystko działo się szybko.


Jeffrey Eugenides, Intryga małżeńska
tłumaczenie: Jerzy Kozłowski
Znak, 2013

FANPAGE AUTORA KSIĄŻKI

Foto: Halina Siemaszko
Modele: Miriam, Maciek i Oskar
Zdjęcia zrobiono w klubie Miejsce w Krakowie