To tak traktuje się geniusza?
Zanim zaczniesz czytać dalej
Uwaga! Z powodu resztek przyzwoitości zwanej czasem kokieterią autor zastrzega sobie, że ze względu na poniżej zawarte: druzgocący brak obiektywizmu („A cóż to jest prawda?” – przytomnie pytał Piłat), panicznie maskowaną niechęć oraz dyskusyjny poziom wnikliwości prezentowanych tez niniejszy tekst nie aspiruje do miana recenzji. Aspiruje zaś do miana bezprzykładnego kaprysu, pochwały nierzetelności oraz lenistwa intelektualnego, za które można sprawiedliwie obrzucić autora błotem.
Dalej nie wiem
Pora porzucić kabotyński ton, zrezygnować z żałosnych prób ratowania własnej skóry, przejść od „my” do „ja” i ze skruchą przyznać: ja byłem owym potencjalnym czytelnikiem, ja na kolanach empik przemierzałem, ja w nadziei na rozkosz pierwszego razu z geniuszem amerykańskiej literatury płonąłem!
Austera znałem z jego filmów – tych lepszych i gorszych.
Kiedy jednak przychodziło do książek, wciąż pojawiali się inni pisarze, których warto było przeczytać... znacznie ciekawsi, jak wówczas zakładałem. Bo i nad czym tu debatować, jeżeli przedsądy w mojej głowie ustawiały wyniki każdego z możliwych spotkań na niekorzyść autora Trylogii nowojorskiej. McCarthy – Auster? 3:0 (co tu dużo gadać, mecz do jednej bramki). Vonnegut – Auster? 2:0 (pewne zwycięstwo). Cunningham – Auster? 2:1 (z honorową bramką dla Austera). Może tkwiło we mnie jakieś podskórne przekonanie, że skoro Amerykanie dali już tyle dobra światu, kolejnej dawki póki co nie przyswoję. Bogactwo urodzaju!
W końcu jednak nadarzyła się okazja i teraz już wiem, że... dalej nie wiem. Pozostaję w kręgu nieprzekonanych. Wydanie obok siebie Trylogii nowojorskiej (w moim prywatnym rankingu zdecydowanie wyżej) do spółki z Sunset Park nie pomaga. Ta para wygląda trochę jak inteligentna, choć nudna dziewczyna z dobrego domu i zamroczony wdychaniem butaprenu punk na balu maturalnym. To powieści biegunowo różne, choć wnikliwe oko wyczyta w nich miejsca wspólne (autorskie obsesje), które na dużym poziomie uogólnienia można bezpośrednio wskazywać palcem: stwarzające oko Innego, dezintegracja oraz scalanie międzyludzkich więzi, gry tożsamościowe, wreszcie fanatyczna miłość do baseballu i tak dalej...
Ktoś powie: skoro „dwupak” nie pomaga, czytaj dalej, więcej, brnij, krnąbrny recenzenciku, nie poprzestawaj na małym, „łam, czego rozum nie złamie”... Odpowiedziałbym na to tytułem jednej z popularnych ostatnio piosenek, podobno pokoleniowych (choć Bogiem a prawdą już Hamlet nie wiedział): „nie wiem, czy chcę...”.
Wyczytaj sobie swojego Austera
Problem z Austerem (chyba nie tylko mój) polega na tym, że nie bardzo wiadomo, jak go przyporządkować. Cóż, to akurat atut. Gorzej, że skala możliwości jest tu wyjątkowo przepastna i nie zdziwiłoby mnie, gdyby okazało się, że za powieścią Sunset Park szaleją czytelnicy – powiedzmy – Williama Whartona. Ale to w dalszym ciągu atut pisarstwa Austera, który ma tak szeroko zakrojony target. Wstyd więc przyznać, że mój problem jest po trosze problemem Krzysztofa Zanussiego krztuszącego się hamburgerem i mdlejącego na dźwięk muzyki popularnej… Albo Joyce, albo Wharton. Niestety, obaj naraz.
Z jednej strony można czytać powieści Amerykanina „naiwnie” – widzieć w nich mniej lub bardziej urzekające historie z życia zwykłych ludzi, które zapomina się w parę dni po zamknięciu książki (podobnie zresztą chyba jest z jego filmami). Z drugiej strony trudno nie zauważyć, czytając Trylogię nowojorską, że jest ona dość topornym zlepkiem teoretycznych konceptów przeróżnej maści, które ludzkość w poczuciu obowiązku ochrzciła mianem – wykrztuszę – „postmodernizmu”.
Postmodernizmu?
Przy całym moim uznaniu dla doskonale szczelnego, autoreferencjalnego świata, który wyłania się z Trylogii..., nie mogę jednocześnie nie wspomnieć, jak uwierała mnie podczas lektury „akademickość” tej powieści, czy raczej metapowieści. Trasa wiedzie tu od konsekwencji Nietzscheańskiej diagnozy rzeczywistości jako splotu interpretacji przez Wittgensteinowskie obrysowanie świata językiem po Barthes’owską śmierć autora. Jeśli do tego zestawu dodać jeszcze kompleks Edypa – wyjdą oględne kontury ni to rzeczywistości, ni to fikcji, w których naszkicowane zostały widmowe postaci Trylogii nowojorskiej. Dość zbytkownie.
Tak jakby wyjątkowo ambitny chłopiec znalazł zeszyt z przepisami kucharskimi babci i na jego podstawie postanowił przyrządzić wyszukane danie złożone z trzech innych. Wyszło mu średnio – grudki przełkniemy, kosteczki wyplujemy, nadmiar soli przemilczymy, ale na koniec i tak pomyślimy sobie: i po cóż, malcze, to zawracanie głowy, skoro babcia umie lepiej?
Puenty nie będzie
Kim jest Paul Auster? Każdym po trochu: pisarzem z zacięciem teoretycznym, niestrudzonym opowiadaczem, nowojorczykiem, reżyserem kilku niezłych filmów, miłośnikiem baseballu oraz kryminałów... Marta Mizuro chciałaby w nim widzieć pisarza z czołówki „współczesnych realistów amerykańskich”, a ja zachodzę w głowę, czym w związku z tym jest realizm.
Ale dość już tego bicia piany. Proszę darować, nie pokuszę się o żadną wiążącą konkluzję.
Paul Auster
Sunset Park
przeł. Maria Makuch
Znak, 2012
Trylogia nowojorska
przeł. Michał Kłobukowski
Znak, 2012
20.01.2014 12:01 | Tymek:
Uważam, że ten tekst - nierecenzja, jest po prostu zły. Diagnoza nietrafiona. Nie wiem czemu ten szkic się ukazał. To wysublimowane żale i nieporozumienie. Można by polemizować z tezkami i hipotezkami interpretacyjnymi. Chociaż tutaj się chyba tego nie robi. Ale... to tylko moja opinia, jedna z wielu w "ponowoczesnym" świecie.