Zachowajmy jednak jeszcze przez chwilę pozory konsumenckiej wstrzemięźliwości, pozwólmy sobie na luksus malkontenctwa i postponowania fenomenu, przywołując klasyka: „idźmy wyprostowani wśród tych, co na kolanach”. Bo wyobraźmy sobie taką oto potencjalną sytuację: ogarnięty falą entuzjazmu czytelnik – „ten, co na kolanach”, ma się rozumieć – z podnieceniem zakupuje „dwupak” Austerowski. W poczuciu spełnionego obowiązku, przekonany, że trzyma pod pachą książki wybitnego autora opuszcza księgarnię. Parę dni później – przyjmijmy, że nasz czytelnik jest bibliofilem – odwiedza składnicę tanich książek. Jakaż musi być jego konfuzja, kiedy w tym nieco pogardzanym przezeń przybytku (o zgrozo, czyż tania książka nie brzmi trochę jak tanie wino, tani żart?) napotyka na półkę zastawioną wydanymi kilka lat temu „Austerami”, z których każdy po dysze...

To tak traktuje się geniusza?

Zanim zaczniesz czytać dalej


Uwaga! Z powodu resztek przyzwoitości zwanej czasem kokieterią autor zastrzega sobie, że ze względu na poniżej zawarte: druzgocący brak obiektywizmu („A cóż to jest prawda?” – przytomnie pytał Piłat), panicznie maskowaną niechęć oraz dyskusyjny poziom wnikliwości prezentowanych tez niniejszy tekst nie aspiruje do miana recenzji. Aspiruje zaś do miana bezprzykładnego kaprysu, pochwały nierzetelności oraz lenistwa intelektualnego, za które można sprawiedliwie obrzucić autora błotem.

Dalej nie wiem


Pora porzucić kabotyński ton, zrezygnować z żałosnych prób ratowania własnej skóry, przejść od „my” do „ja” i ze skruchą przyznać: ja byłem owym potencjalnym czytelnikiem, ja na kolanach empik przemierzałem, ja w nadziei na rozkosz pierwszego razu z geniuszem amerykańskiej literatury płonąłem!

Austera znałem z jego filmów – tych lepszych i gorszych.
Wiedziałem o jego obsesyjnym przywiązaniu do Nowego Jorku i wyłem z radości, kiedy w świetnym „Brooklyn Boogie” Madonna prezentowała swe krągłości, dostarczając „śpiewany telegram”, zblazowany Jared Harris zamiatał sklep (drżyjcie, fani angielskiego elegancika Lane’a Pryce’a z „Mad Men”), a Jim Jarmusch wypalał ostatniego papierosa.

Kiedy jednak przychodziło do książek, wciąż pojawiali się inni pisarze, których warto było przeczytać... znacznie ciekawsi, jak wówczas zakładałem. Bo i nad czym tu debatować, jeżeli przedsądy w mojej głowie ustawiały wyniki każdego z możliwych spotkań na niekorzyść autora Trylogii nowojorskiej. McCarthy – Auster? 3:0 (co tu dużo gadać, mecz do jednej bramki). Vonnegut – Auster? 2:0 (pewne zwycięstwo). Cunningham – Auster? 2:1 (z honorową bramką dla Austera). Może tkwiło we mnie jakieś podskórne przekonanie, że skoro Amerykanie dali już tyle dobra światu, kolejnej dawki póki co nie przyswoję. Bogactwo urodzaju!

W końcu jednak nadarzyła się okazja i teraz już wiem, że... dalej nie wiem. Pozostaję w kręgu nieprzekonanych. Wydanie obok siebie Trylogii nowojorskiej (w moim prywatnym rankingu zdecydowanie wyżej) do spółki z Sunset Park nie pomaga. Ta para wygląda trochę jak inteligentna, choć nudna dziewczyna z dobrego domu i zamroczony wdychaniem butaprenu punk na balu maturalnym. To powieści biegunowo różne, choć wnikliwe oko wyczyta w nich miejsca wspólne (autorskie obsesje), które na dużym poziomie uogólnienia można bezpośrednio wskazywać palcem: stwarzające oko Innego, dezintegracja oraz scalanie międzyludzkich więzi, gry tożsamościowe, wreszcie fanatyczna miłość do baseballu i tak dalej...

Ktoś powie: skoro „dwupak” nie pomaga, czytaj dalej, więcej, brnij, krnąbrny recenzenciku, nie poprzestawaj na małym, „łam, czego rozum nie złamie”...  Odpowiedziałbym na to tytułem jednej z popularnych ostatnio piosenek, podobno pokoleniowych (choć Bogiem a prawdą już Hamlet nie wiedział): „nie wiem, czy chcę...”.

Wyczytaj sobie swojego Austera


Problem z Austerem (chyba nie tylko mój) polega na tym, że nie bardzo wiadomo, jak go przyporządkować. Cóż, to akurat atut. Gorzej, że skala możliwości jest tu wyjątkowo przepastna i nie zdziwiłoby mnie, gdyby okazało się, że za powieścią Sunset Park szaleją czytelnicy – powiedzmy – Williama Whartona. Ale to w dalszym ciągu atut pisarstwa Austera, który ma tak szeroko zakrojony target. Wstyd więc przyznać, że mój problem jest po trosze problemem Krzysztofa Zanussiego krztuszącego się hamburgerem i mdlejącego na dźwięk muzyki popularnej… Albo Joyce, albo Wharton. Niestety, obaj naraz.

Z jednej strony można czytać powieści Amerykanina „naiwnie” – widzieć w nich mniej lub bardziej urzekające historie z życia zwykłych ludzi, które zapomina się w parę dni po zamknięciu książki (podobnie zresztą chyba jest z jego filmami). Z drugiej strony trudno nie zauważyć, czytając Trylogię nowojorską, że jest ona dość topornym zlepkiem teoretycznych konceptów przeróżnej maści, które ludzkość w poczuciu obowiązku ochrzciła mianem – wykrztuszę – „postmodernizmu”.

Postmodernizmu?


Przy całym moim uznaniu dla doskonale szczelnego, autoreferencjalnego świata, który wyłania się z Trylogii..., nie mogę jednocześnie nie wspomnieć, jak uwierała mnie podczas lektury „akademickość” tej powieści, czy raczej metapowieści. Trasa wiedzie tu od konsekwencji Nietzscheańskiej diagnozy rzeczywistości jako splotu interpretacji przez Wittgensteinowskie obrysowanie świata językiem po Barthes’owską śmierć autora. Jeśli do tego zestawu dodać jeszcze kompleks Edypa – wyjdą oględne kontury ni to rzeczywistości, ni to fikcji, w których naszkicowane zostały widmowe postaci Trylogii nowojorskiej. Dość zbytkownie.

Tak jakby wyjątkowo ambitny chłopiec znalazł zeszyt z przepisami kucharskimi babci i na jego podstawie postanowił przyrządzić wyszukane danie złożone z trzech innych. Wyszło mu średnio – grudki przełkniemy, kosteczki wyplujemy, nadmiar soli przemilczymy, ale na koniec i tak pomyślimy sobie: i po cóż, malcze, to zawracanie głowy, skoro babcia umie lepiej?

Puenty nie będzie


Kim jest Paul Auster? Każdym po trochu: pisarzem z zacięciem teoretycznym, niestrudzonym opowiadaczem, nowojorczykiem, reżyserem kilku niezłych filmów, miłośnikiem baseballu oraz kryminałów... Marta Mizuro chciałaby w nim widzieć pisarza z czołówki „współczesnych realistów amerykańskich”, a ja zachodzę w głowę, czym w związku z tym jest realizm.

Ale dość już tego bicia piany. Proszę darować, nie pokuszę się o żadną wiążącą konkluzję.


Paul Auster
Sunset Park
przeł. Maria Makuch
Znak, 2012
Trylogia nowojorska

przeł. Michał Kłobukowski
Znak, 2012