Im bardziej Dorota Masłowska krytykuje media, tym bardziej media kochają Dorotę Masłowską, która przy okazji promocji powieści Kochanie, zabiłam nasze koty wypowiedziała się wszędzie i o wszystkim. Masłowska udziela wywiadu za wywiadem, a w nich mnóstwo opinii na temat ludzi i świata, wypowiadanych z perspektywy osoby przemienionej w dorosłą, na poważnie wystawiającą rzeczywistości miażdżące diagnozy: jesteśmy tak syci, że wszystko mamy, jemy z nudów sushi, a z pustki nosimy modne ubrania, i na domiar złego, jakby tego było mało: świat stracił wszystkie wektory, piony i poziomy, góry i doły, lewa i prawa.

Masłowska bijąca pianę na alarm: żyjecie w świecie bez Boga, nie ma więc ani centrum, ani czubka, ani fundamentu, a jednak spokojnie wychodzicie z psami i jecie obiad przed telewizorem, więc niedługo ta telewizyjna papka, wypełniająca puste miejsce po pozornym intelekcie, wyleje się wam uszami i będzie tak, jakby wszystkie lodowce stopniały w jednej chwili smrodliwą breją, i taki będzie wasz koniec, i na pewno gdy mówię, nie odrywacie wzroku od ekranu, siedzicie znów na Fejsie, oglądając zdjęcia z wakacji swoich byłych i przyszłych kochanków, zamiast zawierać prawdziwe przyjaźnie, polegające na głębokich rozmowach prowadzonych naprawdę, bez makijażu, w samych dżinsach i tiszercie, o tym skąd jest chleb, a skąd jest Bóg, czym jest polskość i jak zachować godność, mijając na ulicy hipstera maszerującego za tańszymi dopalaczami, refundacją psychoanalizy i legalnym ściąganiem symulakrów z sieci.

I już-już czytam wtórujących jej, dopowiadających tu i ówdzie krytyków od kultury i literatury Polski i świata w kontekście rzeczywistości: tak, żyjemy w świecie, gdzie jasne granice się zatarły i nie wiadomo, gdzie się posadzić. Jak nie jest się Polakiem katolikiem, to nachodzi człowieka zaraz refleksja, że w tej moralnej apokalipsie przepadnie cały świat wartości, i nikt już nie pozna, gdzie dobro, i gdzie zło, i zabije zbyt głośno tupiącego sąsiada z piętra wyżej przy pierwszej lepszej okazji. Poza tym upada rodzina, bo zamiast rozmawiać, żony wnoszą o rozwód, gdy tylko zaczną podejrzewać zdradę. Wszystko stało się łatwe, a trudne są przede wszystkim wybory towaru w supermarkecie, gdy ten najtańszy nie został dobrze oznaczony. Albo nic akurat nie ma na promocji. Tak, a co do śmierci, to zaraz po stypie włącza się dziś telewizor, by odsunąć cierpienie. A kiedyś to ludzie przeżywali! Zamiast patrzeć w komputer siedzieli całą rodziną i szczerze wyrażając emocje, opowiadali sobie, jak doświadczają nieobecności bliskiego, zastanawiali się też, jak sobie nawzajem pomóc. Łączyła ich bolesna pamięć, ale dawali sobie nawzajem prawdziwe wsparcie i serdeczność. Mówi o tym literatura, właściwie od Homera aż po Ibsena. Ale literatura się kończy, fotografia skończyła się już dawno. Potem zaś była ta apokalipsa i Bóg umarł. O czym pisał Zygmunt Bauman, słynny w świecie socjolog, który obnażył płynność naszych czasów, ergo: całkowity bezsens powstały w wyniku braku sensu ogólnego. Potwierdza to wzrastająca liczba nieszczęśników zapisujących się na Fejsa, zamiast pleść razem tkaniny czy smażyć powidła, a przed snem trochę wspólnie pośpiewać, w zależności od pory roku, radośnie lub nostalgicznie, przy żywo trzaskającym ogniu.

Weźmy takie zdanie z wywiadu dla „Polityki”: „Od pewnego czasu głoszę pochwałę kompleksów i cierpienia jako wartości w życiu człowieka.
Żyjemy w zalewie New Age’u, taniej amerykańskiej psychologii, w ramach której mamy obowiązek zapomnieć o kompleksach, bólu, winie, a inwestować w autopromocję i zakrzykiwanie swoich słabości. Jaka jest właściwie wartość w wypieraniu swojej winy, bólu, bezradności? Niestety, prawdopodobnie jako istoty zaprogramowane na szczęście, haj i bezbolesność za wszelką cenę, po prostu więcej kupujemy, generujemy większe zyski. (...) Wydaje mi się więc, że kompleksy i cierpienie mogą się okazać niedługo wspaniałym potencjałem – takim przetrwalnikiem człowieczeństwa”. Masłowska uważa, że tyle rzeczywistości, ile bólu, i to bólu stanowiącego wartość, a więc pozwalającego ustalić sens i kierunek życia. Jakkolwiek jestem przeciwko wyparciom i tanim terapiom podbudowującym jedynie ego pacjenta, uważam, że przywiązywanie się do traumatycznego zdarzenia i fascynacja pozorną głębią ja, powstającą w wyniku depresji i hołdowania poczuciu winy, prowadzi jedynie do resentymentu. Który zresztą kwitnie na kartach najnowszej powieści Masłowskiej Kochanie, zabiłam nasze koty, i kwitnie jakby niechcący, bo sama autorka chciała raczej pokazać problem samotności dzisiejszych, pozbawionych korzeni i gałęzi, trzydziestolatków.

Mam na myśli przede wszystkim główną bohaterkę Farah. Farah ma przyjaciółkę Joanne, i, jak to bywa zwykle w komediach romantycznych, żadna nie może znaleźć sobie faceta, i po kolejnej randce mówią, że już nie i że nigdy, ale Joanne jednak znajduje miłość, jej wybrankiem jest łysiejący hungarysta pracujący w armaturze z braku wolnych etatów w instytucie. Wtedy Farah zaczyna nienawidzić na całego. Żel antybakteryjny, którego co chwilę używa, to metafora jej podszytego lękiem wstrętu do innych i do siebie. Usiłuje zmienić się i uszczęśliwić poprzez stosowanie cudownych afirmacji z poradników ukazujących, jak odnaleźć swoje małe szczęście w codziennej degrengoladzie, ale przede wszystkim trzyma się mocno swoich higienicznych rytuałów.

Momentami trudno też odróżnić, kiedy zgryźliwość Farah zamienia się w sarkazm narratorki, która traktuje swoje bohaterki, zwłaszcza Joanne i Go, dość protekcjonalnie. Joanne obrywa się za to, że jest kiczowatą fryzjerką, przyciągającą mężczyzn w dość niewybredny sposób. To taka prosta dziewczyna ze swoją prostą miłością i prostym marzeniem, by wykąpać się w oceanie, ale pod piórem Masłowskiej staje się śmieszna i odstręczająca. Z kolei Go to – wiecznie histeryzująca i szukająca uwagi – aspirująca artystka, typ dziewczyny, która zawsze chce być najbardziej osobliwa, a osiąga to dzięki przegiętym strojom albo mówieniu dziwnych, pozornie paradoksalnych albo niesłychanych, rzeczy – u Masłowskiej jest to twierdzenie, że pochodzi z Polski, czyli z Jugosławii. Opuszczona przez Joanne i wykorzystana przez Go, Farah mogłaby zaprzyjaźnić się z otyłym nerdem na psychotropach, na którego wpada po sąsiedzku, gdyby nie była tak sfrustrowana, a przez to pogardliwa. Ale jest. Potencjalna komedia romantyczna albo powieść dla dorastających dziewcząt obraca się w swoją traumatyczną alternatywę. Zamiast pocieszenia w ramionach nowego wspaniałego partnera (ten scenariusz realizuje Jo), widzimy Farah, która nie potrafi wyjść z matni lęków i kompleksów, i staje się towarzyskim odrzutkiem, nieszczęśliwą resztką wśród spełnionych, dopasowanych do wzorców z kobiecych czasopism czy hipsterskich subkultur, ludzi.

Łatwo być pogardliwym albo złośliwym, gdy postrzegamy innych poprzez stereotypy. U Masłowskiej otrzymujemy bohaterów ulepionych tylko i wyłącznie ze stworzonych przez media, i wyostrzonych przez autorkę, kalek. Nietrudno więc dostrzec śmieszność prezentowanych postaci. Zresztą, we wcześniejszych (świetnych! zwłaszcza Paw królowej był wspaniały!) tekstach autorki także dominowała satyra. Była to jednak satyra zabawna i krytyczna, bawiąca się kliszami i językami, bazująca przede wszystkim na ośmieszaniu dyskursywnych porządków. Tu niestety Masłowska zapragnęła napisać coś w stylu bardziej tradycyjnej powieści. I wydaje się, że chciała dać nam bohaterów z jakimś drugim dnem psychologicznym. Jednak przedstawienie tego drugiego dna wciąż polega na parodiach tabloidów i prasy kobiecej, bzdur z telewizora i internetu, transpozycji językowych kuriozów, ewentualnie na pokazaniu snującej się po domu, coraz bardziej apatycznej i agresywnej, Farah. To wszystko sprawia, że potencjał krytyczny tej powieści pozostaje niewypałem. Zwłaszcza, że tło społeczne zostało zarysowane bardzo pobieżnie i szczątkowo. W efekcie cały wina za prowadzenie taniego i łatwego życia zdaje się spadać na barki pojedynczych bohaterek – niewykształconej fryzjerki czy przepracowanej perfekcjonistki z agencji.
    
Zamiast realiów Masłowska daje coś innego – sen śniący się po trosze wszystkim bohaterom, sen podważający wyrazisty podział na jawne i świadome oraz wyparte i baśniowe. Baśń z zabijaniem kotka i toksycznymi syrenami. Wspólna nieświadomość, która szybko obraca się w metaforę i wieńczy zabiegi uniwersalizujące przedstawiony tu problem (i właśnie cały problem z tą powieścią polega chyba na tym, że Masłowska postanowiła przedstawić problem). Przy czym problem społeczny, który uosabiają bohaterki, zamienia się w ten sposób w generalizującą diagnozę zatrucia przyrody, a ze względu na nawiązanie do baśni – także zatrucia ludzkiej wyobraźni, i można już zaryzykować twierdzenie, że Kochanie, zabiłam nasze koty jest podszyte nastrojem katastroficznym, tradycyjnym cywilizacyjnym lękiem, który stanowi nieodłączny element naszej kultury, od czasu wynalezienia technologii.

Nie chodzi tu bowiem ani tak bardzo o sytuację w Polsce, ani w Stanach, nie chodzi też o ukrywanie jednego za płaszczykiem drugiego. Idiotyczny, sztuczny język, którym posługują się bohaterki, ma odtwarzać doświadczenie chaotycznego przepływu niedorzecznych informacji, płynących co dzień z co bardziej komercyjnych mediów z tabloidami na czele. Przekładanie amerykańskich idiomów na polski (głośny już zabieg symulacji Google Translator) ma też pewnie ilustrować dewaluację języka polskiego, amerykanizację i sieczkę, którą mają w głowach nieświadomi użytkownicy języka, swoją bezmyślnością przyczyniający się do powszechnego upadku Polski i wszystkiego. Wydaje mi się jednak, że sednem sprawy jest lęk autorki przed mediami; Masłowska boi się nie tylko przygłupich programów i artykułów, boi się wszelkich technologii, a nawet zapośredniczenia jako takiego – boi się jakiegokolwiek skażenia.

Najwyraźniej widać to, gdy przyjrzeć się opozycji między prawdziwym „ja” i maską, którą Masłowska ustanawia tak naiwnie, jak to tylko możliwe. Pod koniec opowieści pojawia się scena, w której Go rozmawia z Farah, nie wie bowiem, dokąd pójść po rozstaniu ze swoim poliamorycznym chłopakiem. Dzwoni do niej zrozpaczona i zapłakana, bez makijażu: Z zaczerwienionym nosem, ubrana w dżinsy i podkoszulek, tak jakby w pośpiechu nie zdążyła zanurkować w kontenerze z odzieżą dla ubogich. Namacalna, realna, prawdziwa. Bez kostiumu, bez maski, bez zasłony dymnej pisku i głośnego śmiechu, bezbronnie skubiąca skórki od paznokci. Dobrze, że nie przyszła nago, bo napór prawdy i realności stałby się trudny do wytrzymania nawet dla tych, którzy chodzą regularnie do teatru!

Problem widać zresztą jak na dłoni w rozdziale, w którym pojawia się sama autorka. Znajdziemy tu wyznanie, że świat z perspektywy pisarki zaczyna przypominać makietę – zamknięta w domu, uwiązana do komputera, Masłowska doświadcza intensywnej derealizacji. Nic dziwnego, że w neurotycznej percepcji autorki to media ponoszą winę za odrealnienie świata, a zwykli ludzie w metrze stają się realni tak nadmiernie, że budzą lęk przed dezintegracją cielesną w wyniku zlepienia wszystkich w jedną, wielką, przenikającą się, nieodróżnialną masę. Bardzo znamienny dla tego stanu jest ten fragment: Z metrem sprawa jest higieniczna, epidemiologiczna. Nie mieści mi się to w głowie, że w tym postmodernistycznym, a właściwie postfizycznym, POSTREALNYM świecie nagle – coś takiego. Przyjaźń przez Facebook, sport na konsoli, seks przez kamerkę, wychowywanie dzieci przez Skype’a, martwe ryby w rzekach, martwe ptaki na drzewach, martwe drzewa; hologramy, wakacje w kosmosie, żele antybakteryjne i żele probiotyczne, i że anty-probakteryjne dwa w jednym, i nagle w tym wszystkim nadjeżdża wagon metra. Po brzegi pełen buzującej, tętniąco-pulsującej, skłębionej, namolnej, bezładnej, fizycznej do szaleństwa masy ludzkiej!

Relacje międzyludzkie zostają pokazane tu na zasadzie albo-albo. Albo rozmawiamy przez Skype’a i nasz kontakt w ogóle nie ma wymiaru rzeczywistego, bo jest bezcielesny, albo wpadamy w ludzką masę, grożącą nam utratą własnego ciała. Dla Masłowskiej wyjściem byłoby posiadanie mocnej tożsamości i otwarcie na dialog, ale te pragnienia są puste, dopóki u ich podstaw stoi lękowa diagnoza rzeczywistości. Niechęć pisarki karmi się prostą negacją, a przez to niezbyt przekonująco i twórczo wskazuje ona na to, co zmienia się w psychikach dzisiejszych trzydziestolatków i w którą stronę podąża nasza kultura. Krytyczne i stronnicze diagnozy teraźniejszości są potrzebne, ale jako takie oddziaływają skutecznie i skłaniają do refleksji dopiero wtedy, gdy powstają dzięki wykorzystaniu bardziej złożonych powieściowych środków. Masłowska krytykuje medialne kurioza, ale jej metoda pisarska wciąż polega na wchłanianiu i przetwarzaniu tych kuriozów. We wcześniejszych powieściach refleksyjny dystans rodził się w samej zabawie językiem, z radości prucia i zszywania klisz, dzięki której rozbawiony czytelnik mógł inaczej spojrzeć na otaczający go świat. Teraz autorka jednym lękiem usiłuje objąć zbyt wiele zjawisk, tak jakby sama stała się zakładniczką gazetowej papki, którą żywiła się zbyt długo i nie potrafiła znaleźć innego, trzeciego języka opowieści o tym, jak zmienia się dzisiejszy świat i kim są jego mieszkańcy.


Dorota Masłowska, Kochanie, zabiłam nasze koty
Noir sur Blanc, 2012