Zaskakujące było to, że nie potknęłam się ani razu, a zawsze się potykam, zahaczam o coś, siniaczę, a tu nic, jakbym znalazła w wierszach tych mapę albo jakby napisane przez autorkę słowa działały na mnie jak puszczony z offu głos przewodnika. Myślę sobie więc, że Julia Fiedorczuk wyczuwa przestrzeń wokół lepiej niż inni, intensywniej, zna pułapki, dostrzega i docenia ich misterne mechanizmy, w których zębatki wciągnięte zostają rąbki jej myśli. Ten typ wrażliwości, charakterystyczny dla poetki, obrazuję w głowie jako tarczę strzelecką: autorka otwiera się na świat, wystawiając zmysły na ostrzał – wszystko to, co jest  dostatecznie blisko, zwykle celnie trafia w myśli Fiedorczuk, przeszywając je swoją obecnością. Tego rodzaju impuls jest niezwykle przejmującym punktem wyjścia dla pisania.

W tuż-tuż często obezwładniająco pada, włosy wplatają się boleśnie w gałęzie, w mroku grzęzną słowa i istoty, ale mimo tych utrudnień życie napędzane tlenem nadal kiełkuje, sen, nie kaleczony kontaktem ze światem, uzdrawia, a gruba rosa osadza się na wątkach opowieści tworzących światy niewybrakowane.
Fiedorczuk, niczym wspomniana przez nią w tomie Arachne, rozpościera gęsto utkaną sieć, łącząc myśli, słowa, ludzi, zwierzęta, miejsca, rzeczy, rzeczywistość, poezję... Ważne wydaje się to, że nici splatające te różne elementy świata mają w tuż-tuż różne właściwości, bywają grube i stabilne, mogą tworzyć relacje oparte na spokoju i zaufaniu, ale są i inne, luźne, albo naciągnięte nieodwracalnie obojętnością, i jeszcze te, które niepokoją swoim naprężeniem, wydają się ostre jak krawędź żyletki, ranią.

Pamiętam, że czytając tuż-tuż drugi raz, wyobrażałam sobie Fiedorczuk stojącą przy oknie i relacjonującą widziane za mokrą od deszczu szybą krajobrazy, żyć-obrazy, które przez źrenice wchodziły jej w organizm i przemieszczały się do czubków palców, w których trzymała długopis, którymi stukała w klawiaturę. Mówiąc o tuż-tuż, poetka podkreśla ideę gościnności (Gościnność to zresztą tytuł ostatniego wiersza w tym tomie), mówi o wychodzeniu komuś na spotkanie, o zwracaniu się ku czemuś innemu, niż własne ja. Jednocześnie Fiedorczuk jest też świadoma, że punktem startu dla takiego spotkania musi być chociażby chęć zrodzona właśnie przez „ja”, zatem sztuka tracenia, opisana przez wspomnianą w tuż-tuż Elizabeth Bishop, w tym wypadku tracenia siebie na rzecz tego, co przychodzi z zewnątrz, jest tak naprawdę nie do opanowania.

Tuż-tuż to pięknie wydana książka, okraszona rysunkami Julity Nowosad i zdjęciami Radosława Kobierskiego. Zaintrygowana tym, co zobaczyłam w tomie Fiedorczuk, przejrzałam dostępne w Internecie prace Nowosad i pomyślałam, że wybór tej artystki nie był przypadkowy: kreśli ona świat wokół w podobnie przejmujący sposób, co poetka. Również zdjęcia Kobierskiego, przedstawiające skrawki ciał niczym kartki papieru, na których skserowała się natura – tu odciśnięte źdźbła trawy, tam liść – z rozbrajającą prostotą zestrajają tuż-tuż w przyciągającą wzrok całość.

Jeśli nadal macie wątpliwości, jeśli nie lubicie poezji, to może przekonam was słowami Marianne Moore:
Poezja

Ja także jej nie lubię; są rzeczy ważniejsze niż te wszystkie igraszki,
a jednak czytając ją, nawet z największym lekceważeniem, odkrywamy w niej,
mimo wszystko, miejsca prawdziwe. (...)

Miejsc takich w tuż-tuż znajdziecie wiele, pozwólcie się tylko do nich zabrać:
Kimkolwiek jesteś,
biorę cię ze sobą.
Popatrz, tu jest droga.

A tu nie ma mapy.



Julia Fiedorczuk, tuż-tuż
Biuro Literackie, 2012


Przeczytaj też teksty Anny Wajner o Białej Ofelii i Poranku Marii – książkach prozatorskich Julii Fiedorczuk.