O autorze
Jerzy Franczak – urodzony w 1978 roku w Krakowie. W minionym tysiącleciu opublikował kilka zbiorów wierszy, po czym jako liryk zamilkł na wieki. Od tego czasu ukazały się zbiory opowiadań Trzy historye (Korporacja Ha!art, 2001), Szmermele (Biblioteka Nowego Wieku, 2004) i Algi, kalki, zębatki (Świat Przedstawiony, 2004), zbiór esejów Grawitacje (Rita Baum, 2007) oraz powieść Przymierzalnia (Korporacja Ha!art, 2008). Jest też autorem dwóch książek o literaturze nowoczesnej: Rzecz o nierzeczywistości. Sartre – Gombrowicz – Nabokov (Universitas, 2002) i Poszukiwanie realności. Światopogląd polskiej prozy modernistycznej (Universitas, 2007). Publikował m.in. na łamach Twórczości, Fa-artu, Kresów, Dekady Literackiej, Rity Baum, Ha!artu, Tekstów Drugich. Założyciel i redaktor pisma literacko-artystycznego Nowy Wiek (obecnie zawieszonego). Asystent w Katedrze Antropologii Literatury i Badań Kulturowych UJ. W TVP Kultura prowadzi program o nowościach wydawniczych ("Czytelnia").
Nieludzka komedia
Jerzy Franczak
Wydawnictwo Literackie
Kraków, 2009
Rozdział pierwszy
w którym będziecie świadkami
ślubu i stypy, a także zapoznacie się
z moją bogatą osobowością
W połowie drogi zgłodniałem, więc poszedłem do wagonu restauracyjnego. WARS — to brzmi jak okrzyk wojenny! I rzeczywiście, w pewnym sensie jestem na wojnie. Wkraczam pomiędzy stalowe stoliki, po bokach przesuwają się dekoracje — pofałdowana równina i parę drzew. W oknach telepią się czerwone zasłonki. Za barem stoi znudzona dziewczyna, a że nie ma co robić, czyta etykietkę z wody mineralnej Vita. — Poproszę duże chipsy Lays z papryką — mówię, luzując krawat, a dziewczę pyta: — Z papryką? — Tak, z papryką. — Lays? — Hmm. — Duże czy małe? — Mówiłem, że duże! — Po chwili już chrupię te chipsy, wilgotne i bez smaku, biała koszula lepi mi się do pleców, a za oknem pustkowia, chaszcze, górki usiane domkami, tandetne patchworki łąk, pól i ugorów. I tak to będzie trwało, aż dziewczyna, nasycona kationami i anionami, odstawi butelkę z mineralną i chwyci za bułeczkę Seven days croissant, a ja zapewne wrócę do przedziału, w którym dwie panie z bachorem nudzą się i męczą, czytając paragony, porównując ceny, oglądając dowody osobiste. Dziecko będzie się wiercić, a jedna z nich, pewnie matka, powie: — Nie wariuj! — Szeptem suchym i ostrym, żeby zachować prywatność w miejscu publicznym. Na stacji Rzeszów kobiety wytarmoszą dziecko za uszy, że zeskoczyło ze stopni wagonu, ja też wysiądę i popędzę na autobus.
Tutaj należy wam się słowo wyjaśnienia. Otóż jadę na ślub kuzynki. Jej narzeczony co prawda kochał się w drugiej kuzynce, ale ona wolała innego, tymczasem Krzysiek tyle już się nasiedział w domu Czekajów, tyle weekendów tam spędził, tyle przepustek, że szkoda mu było Aśki, że taka samotna. Znali się dobrze, więc sprowadził do minimum rytualne tańce godowe, wziął Aśkę w obecności rodziców za rękę i się oświadczył, ustalono datę ślubu, podział kosztów, listę gości i kto sprowadzi wódkę.
Tymczasem dotarłem na przystanek autobusowy: wokół charkoczą polonezy i jelcze, za mną „niespokojna faktura” pokrytego zaciekami budynku Polskich Kolein Państwowych, przede mną strupy kamienic, firanki i doniczki w oknach, a niżej sklepy Żabka, Wszystko po 4 zł i nie tylko… beznadziejnie jakoś i rozdzierająco, że się żyć odechciewa. Po wejściu do autobusu od razu przechodzę wstępną lustrację: siedzące w pierwszej loży paniusie mierzą mnie od stóp do głów, a obok dwie nastki pytlują o szkole, jedna z nich, połykając głoski, ślini się: — Fjna jst mja klsa, tka trrchę zwariowana… Och, mała, jesteś szalona, mówię ci! Cały tramwaj zwariowany, zaraz zrobi pętelkę i wszystkim nam zakręci się w głowach, mnie, tobie, twojej psiapsiule i babci w berecie! Boże, takich ludzi powinno się zakazać!! Nagle pasażerowie, jakby czytali w moich myślach, przeżegnali się i spojrzeli na mnie złowrogo. Za oknem mignęło hangaro- -coś z kominem? wieżą? więc pewnie kościół, a ja się poczułem jak Marsjanin, oni żegnają się jeszcze raz i jeszcze raz patrzą, ja już się czuję jak z Syriusza, a właśnie wjeżdżamy w miasto, tu co drugi budynek to kościół! Więc to ich pielgrzymowanie na targ, na pocztę, do Carrefoura wymierzone jest w moje jechanie na ślub…
Wysiadam za wcześnie, skrzyżowanie, auta, nie wiem, gdzie jestem, przede mną cukiernia „Marzenie”; przez szybę widzę wnętrze, białe ceraty w kwiatki na stolikach, ciastka kręcą się na talerzyku wokół szklanego rdzenia… Na wszelki wypadek nie wchodzę do środka, robię w tył zwrot, baczność i spocznij. Nie wiem, co dalej. Trochę to wszystko bez sensu — mam na myśli ślub i moje na ten ślub jechanie, i cukiernię, i Rzeszów, i resztę świata, ale dotykam groźnego bezsensu na co dzień, więc przywykłem. Jako pan od polskiego, czytam z uczniami wiersze, to jest plotę trzy po trzy, a oni śledzą tępym spojrzeniem moje nieznaczne ruchy (dwa kroki w przód, dwa w tył). Doprowadza mnie to do egzystencjalnych mdłości; gadam, patrzę na ich zmącone nudą i sennością twarze, a kątem oka widzę, jak za oknem kołysze się i szumi potężny platan, i nie ma we mnie żadnej myśli, prócz takiej może, że „drzewo musi się wyszumieć”. Moje ruchy, dźwięki, które produkuję, ich milcząca obecność — to objawienie absurdu, o jakim nie śniło się żadnemu Sartre’owi. Więc mówię dalej, bez końca, jak w męczącym śnie, a klasa zaczyna się dyskretnie uśmiechać, chichotać pokątnie, i nie wiem, czy pobrudziłem się kredą, czy mam koguta na głowie, czy rozpięty rozporek, a przecież ich nie zapytam.
Kiedyś w jednej knajpie po kilku samotnych piwach przysiadłem się do dwóch dziewczyn i zacząłem coś do nich bełkotać, a one tylko chichotały. Ja zagajam, a one nic tylko parskają śmiechem i szepczą coś do siebie, i znowu parskają. Subtelnie kładę rękę na ręce jednej z nich, a ta się odsuwa, sięga po torebkę, ja chrząkam, podnoszę się, a ona „do zobaczenia”. — Jak? gdzie? — W czwartek na lekcji. — W czwartek wywołałem ją do odpowiedzi i przeczołgałem przez całe średniowiecze, tak że na koniec wyglądała jak święta Gryzelda i tylko patrzyła na mnie błagalnie, żebym przestał. Albo innym razem (streszczam mój życiowy dramat w anegdotach, bo jest on potwornie nudny) zauważyłem, że uczeń z ostatniej ławki coś rysuje w zeszycie, przechyla głowę, wysuwa język i mozolnie koloruje. Podszedłem szparko, patrzę: wielki czerwony napis WISŁA KRAKÓW. Kazałem mu wyrwać tę kartkę i za karę przepisać w zeszycie sto razy CRACOVIA PANY.
Koniec dygresji. Stoję przed cukiernią, obserwuję. Jakaś para całuje się: ona zerka na własne odbicie w witrynie sklepowej, a on trzyma się za tylną kieszeń, w której pewnie ma portfel. Sprzedawca perfum szmuglowanych ze Wschodu stoi niedbale oparty o mur. Dwóch w granatowych garniturach i butach lśniąco-spiczastych: idą powoli, brzuch wypięty do przodu, ręce założone z tyłu, komórka srebrna w etui i w dłoni dzwoniące kluczyki. Grupka podrostków — dżins, włosy na żelu — przystaje na chodniku; mówią coś do siebie przesadnie głośno, podnieceni niskim tembrem swoich głosów, klepią się mocno po plecach i udają, że się kłócą, wypinając piersi, podskakując jak koguty i zderzając się w ogólnej ekscytacji. A wokół ciepło — rozleniwiające, ogłupiające, rozcieńczające, koszula oblepia mnie już dokładnie i wyglądam jak roztopione lody śmietankowe. I oto — czary-mary! — jesteśmy na miejscu. Dom panny młodej, opasany wstęgami i kokardkami, przypomina prezent od zajączka. Panowie w garniturach, pod krawatami, kręcą się, przestępują z nogi na nogę jak pingwiny. Panie, bardziej pstrokate i bardziej lotne, biegają, ćwierkają, kląskają i zdejmują z garniturów mężów niewidzialne nitki. Pan Czekaj nadzoruje cały ten folwark, rozstawia ludzi, poruszając wąsami (Czy ktoś kiedyś napisał traktat o psychologii wąsów? To jest osobny temat, ta rozpaczliwa pewność siebie i stanowczość, która czerpie siłę z frustracji). Ale oto i Aśka, która, jak łatwo się domyślić, przypomina bezę; tonie w białych koronkach, a minę ma taką, jakby szła na ścięcie. Witam się z tą bezą (sama Aśka jest ewidentnie na wewnętrznej emigracji) i pytam, jak się czuje. A ona na to: — Nie wiem… — Zdobywam się tylko na pocieszający uśmiech i zostawiam ją na pastwę jej szczęścia. Z daleka widzę wujka, a raczej stryja; mówiło się do niego zawsze per „stryku”, zdrobniale zaś „stryczku”, czego bardzo nie lubił. Wujek kocha życie, za co nienawidzi go jego własna żona. Bibosz, birbant, bon vivant, bywalec baru „Puerto Rico”, galant na swój sposób, śpiewak wyborny, zwłaszcza gdy z „Puerto Rico” do domu na rowerze zakosami jedzie — ten to stryk stoi z boku i przygląda się całemu zamieszaniu z dystansu, i widzę, że tylko przełyka ślinę, bo pewno smaki go naszły, widzę, że mruga do mnie, grdyka do mnie zaczepnie, więc zbliżam się, a on umyka, i oto jesteśmy w kuchni. Wujek wyciąga butelkę weselnej, hojnie polewa do szklanek i prymkami częstuje, i co tam, jak tam, po staremu, kupę lat, i znowu polewa. Po staremu, stara bida, jakoś się kręci, i siup! — znowu po szklaneczce, znowu po prymce, tak że butelka raz-dwa znika w naszych gardłach, ale w końcu jesteśmy na weselu, więc następną weselną wyciąga wujek, a na zewnątrz jakieś hałasy, orkiestra pod dom już przyszła i rzępoli, przyśpiewuje, pan domu dopina ostatnie guziki i wąsy podkręca, pani domu ucisza koleżanki pielęgniarki (pracuje bowiem w przychodni, urzęduje w pokoiku z wymownym szyldem „Izba Przyjęć, Bożena Czekaj”), a my, zaszyci na zapleczu, raz za razem młodej parze winszujemy, toast za toastem wznosimy. Panna młoda jest zupełnie nieobecna, zamiast niej coraz bielsza beza, którą przestawiają z miejsca na miejsce, którą za chwilę przetransportują do kościoła i pobłogosławią panu młodemu, aby ją skonsumował, a my tymczasem trzecią butelkę pijemy… Ale tak mnie to zastanowiło, że mówię: — Jak to tak, stryku… czy to może być dobrze… oni są przecież różni od siebie, on taki, ona taka… — Wujek nachylił się, żeby zrozumieć mój bełkot. — On jest z Wenus, a ona z Marsa… nie! na odwrót! — Tak to jest — skrzywił się stryj i wycedził sentencjonalnie: — Każdy dziad z innej wsi…
Gdy przypominam sobie dziś tę rozmowę, przechodzi mnie dreszcz. Niedawno Aśka uzyskała rozwód (wyniki obdukcji przeważyły szalę), ona została z dzieciakiem, on nie ma na alimenty i ukrywa się… Nie twierdzę, że byłem jakimś prorokiem, bo to było zbyt proste, ale wtedy tak mnie to moje odkrycie odurzyło, że nie mogłem się z miejsca ruszyć. Dość powiedzieć, że nie byłem ani na ślubie, ani na weselu, ani na rodzinnym śniadaniu; stryk zostawił mnie śpiącego z mordą na stole, nieprzytomnego, nieżywego, a sam poszedł pić z kim innym. Nie widziałem kościelnego rytuału ofiarowania pary młodej Panu Bogu, ominął mnie widok ich pierwszego tańca, kiedy to kręcili się w kółko jak pacynki w szopce, nie widziałem satysfakcji na twarzach gości (że oto udało się, że już są tacy jak wszyscy i zobaczycie, życie da wam w dupę), nie widziałem ich obowiązkowych figur tanecznych (podwójna ósemka z babcią, potrójny tulup z teściową) ani tego, jak sala biesiadna zmieniała się w samotną wyspę samotnych ludzi — jedyną możliwą utopię, w której każdy topi siebie samego, powoli i z premedytacją, w wódce i gadce-szmatce.
Sprawa rozwodowa zakończona; żałować wypada, że temu wydarzeniu nie towarzyszy żadna ceremonia. Wyobraźcie sobie rytuał rozwiązywania świętego związku: ksiądz, czyniąc to, czego nawet śmierć nie potrafi, przecina łączącą ręce małżonków szarfę, ściąga obrączki i wyrzuca je, czyta Koheleta, aby potem udzielić zebranym jakiejś bluźnierczej komunii (opłatek, wino i sztachnij się?)… A potem impreza, coś w rodzaju stypy: goście muszą decydować, po której stronie stołu siadają, a potem wszyscy żrą stare, nieświeże ochłapy w ciężkim, coraz cięższym, pogłębiającym się milczeniu… Brzmi to może śmiesznie, ale pomyślcie: tylko to, co ma chronić człowieka przed nim samym, przybiera oficjalne formy, i wszyscy się tym zadowalają, bo tak ładnie, bo elegancko, bo tak należy. I życie zmienia się w jakąś instytucję dobra publicznego. Ale fronti nulla fides! Za odpicowaną fasadą kryje się śmietnisko, istny burdel, sodomia i gomoria, miazga, ciemność i nicość. Od samego widoku chwytają człowieka mdłość, litość, trwoga, bojaźń i drżenie. Ale i tak zamierzam się tam zapuścić, do was zaś kieruję ciche a demoniczne „vade mecum”.