Drugim i zasadniczo głównym planem jest w Rzekach Hadesu Lwów lat 30., do którego we wspomnieniu powraca Popielski. Na marginesie dodam, że to bliźniaczo podobny chwyt fabularny do tego, który zastosował niedawno Marcin Wroński w Skrzydlatej trumnie. Te książki łączy ze sobą również makabryczny wątek tortur dokonywanych przez UB. Jak widać, konwencja zdradza tu swoje ograniczenia – choć może to wniosek zbyt daleko posunięty. Pozostając jeszcze przy czysto literackim aspekcie zagadnienia, warto nadmienić o wykorzystaniu przez Krajewskiego ulubionej zagrywki autorów historii z dreszczykiem, czyli wprowadzeniu postaci z innej serii powieściowej.
Wracam do porzuconego wątku. Lwowski komisarz opowiada spotkanemu we Wrocławiu Mockowi o śledztwie, które prowadził przed laty. Rekonstruuje minione wydarzenia nie bez powodu – sprawa, którą aktualnie będzie zmuszony się zająć, sięga korzeniami właśnie tamtego świata, istniejącego już tylko w opowieści. Daruję sobie dalsze zarysowywanie fabuły: chętni i tak przeczytają, niechętni zaś niekoniecznie chcą wchodzić w meandry kryminalnej intrygi.
Rzeki Hadesu są bez wątpienia najbardziej sentymentalną powieścią w dorobku Krajewskiego. To nie tylko pożegnanie Mocka, ani nawet rozstanie dwóch przyjaciół, których zażyłość jest skądinąd trochę przez Krajewskiego wyolbrzymiona. To przede wszystkim brutalne wyproszenie bohaterów (co istotne, nie tyle przez bezdusznego pisarza, co przez obiektywne mechanizmy mało empatycznej historii) z ich naturalnej przestrzeni: – Zostawiamy już na zawsze nasze miasta. – W oczach Mocka zalśniły łzy. – Nigdy już do nich nie wrócimy. Ty już wyjechałeś na zawsze, a ja wyjeżdżam jutro. Czytając ten fragment, nie przez przypadek myślałem o słynnym „Play it again, Sam”... Jest w każdym razie równie sentymentalnie, choć niestety nie tak urokliwie.
Czym byłby Krajewski bez miast, których kryminalną legendę stworzył i oddelegował w niezbadane obszary wyobraźni masowej? Pewnie tym samym, czym Pilch bez luteranizmu, Świetlicki bez alkoholu, Grin bez Świetlickiego, Tokarczuk bez teorii (by pozostać tylko przy rodzimych przykładach). Kolejnym zwyczajnym pisarzem.
Po przesadnie wykoncypowanych Liczbach Charona autor jakby przypomniał sobie, że sukces niekoniecznie musi zależeć od stopnia skomplikowania intrygi. Wnioski są widoczne gołym okiem: Rzeki Hadesu są bardziej powieścią sensacyjną niż typowym kryminałem. I chociaż pozostawiają wrażenie sprawnie, acz bez polotu wykonanego zlecenia (znów ta nie wiadomo po co przyczepiona mitologia, pisane według stałego schematu rozdziały, rozgadanie potrzebne do rozepchnięcia wymiarów książki), na plus trzeba policzyć powrót do tego, co wychodziło Krajewskiemu dotąd najlepiej: do budowania atmosfery miejsc.
Powojenny Wrocław to na pewno nie miejsce dla Popielskiego, przedwojennego lwowskiego celebryty, bożyszcza kobiet ze Wschodu, chętnie korzystającego z erotycznego waloru stanowiska, słynnego komisarza, który rozwikłał zagadkę „liczb Charona”. Stolica Dolnego Śląska ukazana jest w powieści niczym upiorne Gotham City, rządzone do spółki przez przestępców i oficjalną władzę reżimową. W efekcie panuje tu chaos: strażacy nie mogą poradzić sobie ze zgrają pijaków i szabrowników, podpalających poniemieckie własności. Kontrastowo jawi się Lwów – matematyczna stolica Europy, miasto rozumowe, w którym odległości odpowiadają logicznym łańcuchom myśli. Nie dziwi więc, że za takim Lwowem tęsknią i Popielski, i Leokadia, której jedynym marzeniem jest zobaczyć jeszcze raz Ogród Jezuicki.
W komiksowym świecie Krajewskiego ubecy dręczą bez sumienia, kobiety są bite, porywane bądź gwałcone (ewentualnie wszystko naraz), a dzielni komisarze błyszczą inteligencją, choć nie brakuje im też siniaków, jak nakazuje konwencja noir. Krajewski po zakończeniu trylogii lwowskiej przypomina jednoosobową firmę, w której istnieje mocna potrzeba zmiany. Panie Marku, czas przewietrzyć biuro. Moment wydaje się do tego idealny.
Marek Krajewski, Rzeki Hadesu
Znak, 2012