Grzegorz Sztwiertnia: Praca prezentowana na wystawie nosi tytuł Live eviL i jest odniesieniem do tytułu płyty Milesa Davisa, którego słuchałem w młodości (lata 80-te) i słucham obecnie. Ten palindrom był mi potrzebny do otwarcia i zamknięcia diabolicznego sensu tej pracy (Jego i mojej). Dodatkowo nawiązałem do swojej pracy z 1993 roku, pokazanej na wystawie „Ścisły ster do kierowania życiem” w galerii Zderzak, którą były resztki po starym odkurzaczu marki „PROGRESS”. Wtedy chodziło o wątek postępu, teraz o wątek „wciągania i wypluwania”. Inny sens czynności odkurzania/sprzątania polega na sublimacji „brudu” świata do formy zrozumiałego, substancjalnego zła (worek na śmieci).
Nie czyścimy, ale porządkujemy.
Diabeł tkwi w szczegółach, czyli porządku. Chaos natomiast jest twórczy, żywy. Cała praca to spreparowany obiekt (odkurzacz) oraz ścieżka dźwiękowa, w skład której wchodzą dźwięki pobrane z dokumentów i filmów o diabolicznej zawartości. Słuchaniu tej szatańskiej melodii towarzyszy autentyczna panika. Włosy stają dęba.
W jaki sposób odczytałeś tytuł ekspozycji?
Tym razem nie kierowałem się założeniami wystawy, choć często pracuję tak, że problem danej wystawy inspiruje mnie i ponagla do sformułowania wypowiedzi. Piekło rzeczy odczytałem jako nawiązanie do mojej wystawy Zło rzeczy – a więc w pewien sposób powrót tego, co wieczne (progress). Nie zajmuję się przedmiotami jako takimi, ich problematyczność nie spędza mi z powiek snu – jest masa innych artystów, którym spędza. Rola przedmiotu/rzeczy w naszym życiu materialnym i duchowym jest natomiast eksploatowana przez studentów, z którymi prowadzę zajęcia na ASP. Oni maltretują i gwałcą wybrane przez siebie z realnego świata obiekty do momentu zrozumienia ich wieloznacznej i płynnej natury. To bardzo inspirujące. Gdyby pokazać na wystawie wyniki ich działań – to byłby hit.
Obiekty zajmują istotne miejsce w czasie twoich działań „performerskich”?
W zasadzie nie działam na sposób performerski. Czasami przygotowuję pewnego rodzaju „prezentacje” – wtedy obiekty i przedmioty są na pierwszym planie. Tak – nie ufam przedmiotom i staram się pokazywać ich drugą twarz. Jak w przypadku mojej wystawy z 1994 roku – Zło rzeczy: Zło rzeczy i Sztwiertnia złorzeczy. Takie demaskatorskie gry. Tak zwanych „ready-made” używałem bardzo niewiele bo bardzo niewiele dziś z tego wynika. W ogóle tzw. „przedmiot” to domena scenografii bądź maniakalnego kolekcjonerstwa – w tym podlejszym znaczeniu – niż zdyscyplinowanej i inteligentnej sztuki.
Niedopowiedzenia są próbą powiedzenia czegoś więcej, odkrycia drugiej strony rzeczywistości?
W zasadzie cały czas mam przede wszystkim na uwadze aspekt mentalny i duchowy pracy. Do czytania moich prac trzeba być przygotowanym. I nie jest to trudne, trzeba na to poświęcić trochę czasu. Wymagam skupienia i pracy nad sobą. Taką widzę rolę swojej pracy: podnosić widza na wyższy poziom. Zupełnie tak samo jak u Grotowskiego, ale na innym polu poznawczym. Ale w pewnym sensie mam delikatniejsze narzędzie poznania, bo łatwo ukatrupić w sztuce nawet najszczytniejsze założenia.
Jesteś autorem rysunków, malarstwa a także licznych obiektów przestrzennych. W moim odczuciu jednak w Twojej sztuce najważniejsze są idee a nie same przedmioty sztuki.
Oddzielanie idei od prac jest zabiegiem jałowym. Jako uczeń Jerzego Nowosielskiego i Jerzego Grotowskiego wierzę w sens „kultury czynnej” i „działań fizycznych”. Idee potrzebują wehikułu, aby się rozpędzić i rozwijać człowieka duchowo: stąd niezbędność fizycznego, materialnego konkretu. Ale tak, moje prace naładowane są sensami ponad miarę, co może dowodzić mojej nieufności dla „formy”. Może to ich słabość, ale tylko na dzisiaj. Jutro okaże się dla nich łaskawsze. Gwarantuję.
Twoją twórczość można podporządkować jednej idei?
Wspólną ideą jest pytanie o sens naszego życia. Tak banalne, że aż interesujące. I czy może być lepiej, gdy jest gorzej – znów pakiet kryzysowy.
Zdarzały Ci się prace, które w warstwie teoretycznej były bardzo dobre lecz wykonianie kompletnie je rujnowało?
Czy może być coś teoretycznie dobre a niemożliwe do prawidłowego wykonania (poza projektami z założenia utopijnymi)? Po co artyście takie teorie? Czy to nie oczywiste, że artysta to praktyk? Czyni widzialnym i wpływowym – jest inżynierem i planistą sfery widzialności. Z ręką na sercu: nie ma dobrego pomysłu, idei bez adekwatnego formalnego rozstrzygnięcia. Praca do kitu to pomysł do kitu, i odwrotnie.
Interesując się wnętrzami szczególnych, wyodrębnionych przestrzeni takich jak leprozoria, przytułki i szpitale sygnowałeś je obiektami sztuki, będącymi śladami niegdysiejszej obecności. Pustka po obecności ciała była dla Ciebie ważną częścią tych prac?
Chcę tu oddać hołd Mirosławowi Bałce, którego praca na początku lat 90. nadała mi konkretny i właściwy cel. Natomiast kierunek poszukiwań wskazał mi Andrzej Szewczyk – artysta niedoceniony, ale ważny. Ci artyści – pierwszy w kwestii formy, drugi – myśli, uchwycili i zagospodarowali idealnie „pakiet kryzysowy” sytuacji, w której tkwimy od dawna. Jak mawiał w pracowni Jerzy Nowosielski: wszyscy żyjemy w czasach apokalipsy – tylko nie wiemy, jak długo ta agonia będzie trwać. Całe powyższe pytanie stara się, choć bezskutecznie, uchwycić jakoś sytuację współczesną. Mnie na pierwszym planie obchodzi tylko rzeczywistość przy ścianie: jak u Gregora Schneidera i Marka Chlandy, a wcześniej Samuela Becketta. Życie kończy się przy ścianie: wie to każde dziecko, które posłano „do kąta”.
W Twoich działaniach dystans między podmiotem poznającym a światem przedmiotowym ulega zmniejszeniu, choć nie zostaje całkowicie anulowany.
To trudna do wyjaśnienia kwestia. Jako osobnik o niezwykle wyczulonym instrumencie empatycznym mam dużą łatwość – jak „stare cyganki” – błyskawicznego skanowania bliźniego. Daje to wiele materiału poznawczego, ale też zakazuje jakiegokolwiek nadużycia wobec drugiego. Czyli w skrócie: lepiej być dobrym człowiekiem niż dobrym artystą.
Tych pierwszych jest zdecydowanie mniej niż tych drugich. Kto tego nie rozumie ten niczego nie widzi, choć może łypać oczami i mrugać ile wlezie. Teraz: jak pogodzić empatię i etyczne drogowskazy z koniecznym dystansem wobec poznawanej rzeczywistości i koniecznym przekraczaniem ustalonych granic? Otóż jedynym sposobem jest zdolność jasnowidzenia: jeśli przewidzi się wyraźnie konsekwencje swoich działań – i w konsekwencji okażą się zbawienne – można iść na całość. I jeszcze o dystansie: jako europejczyk wierzę w moje „ja” (ile by ich we mnie nie było). „Ja” zakłada dystans do „ty”. A na przykład u takiego Hindusa nie: „ja” trzeba rozrzedzić i wysrać, wszystkie dziury i otwory pootwierać i hulaj moce i energie we mnie. Ja tak nie mogę: lubię wiedzieć kim jestem.
W przeszłości budowałeś obiekty przywołujące sugestywnie znamiona cielesności, przywoływałeś ciało mimo iż realnie było nieobecne. Substytutem ciała stał się przedmiot?
To kwestia temperamentu (jak mawiał Paul Cezanne), czy pracujemy z żywymi ludźmi, czy martwymi przedmiotami. Jest taka mocna, superważna dla zrozumienia ekonomii sił w naszym świecie finałowa scena w filmie Suspiria w reżyserii Dario Argento – kiedy wstaje trup. Trupy wstają często – ale ten trup młodej kobiety został nazwany Living Dead, co pokazuje nam „panteistyczny” charakter całej rzeczywistości: wszyscy i wszystko to „Żywe Trupy”, póki nie osiągniemy zbawienia. Nowosielski malował „martwe natury”, czyli „żywe trupy” w celu ich zbawienia: jako gnostyk poczuwał się do obowiązku przemiany rzeczywistości widzialnej, tak jak Grotowski – tylko w obszarze aktora – innego odpowiednika „żywego trupa”. Sztuka może i powinna zbawiać rzeczywistość – i zwykle to robi. „Zbawiać” znaczy tu pomóc jej (rzeczywistości, nie sztuce) wypowiedzieć się. Jak w społecznych pracach Krzysztofa Wodiczki.
Ready made były antidotum Duchampa na sztukę ”siatkówkową”, gdyż „pierwszy pojawiał się zawsze pomysł a nie przykład wizualny”. Przedmioty gotowe zadawały pytanie: Czym jest sztuka? I niepokojąco sugerowały, że może nią być cokolwiek. Ready made to w rzeczywistości ”sposób na zaprzeczenie zdefiniowania sztuki”?
Po pierwsze, nie do końca rozumiem pytanie, bo może być postawione dokładnie odwrotnie: „ready made” może być wynikiem właśnie „płynnego” wizualnie statusu rzeczywistości – na zasadzie pisuar/fontanna. Po drugie, „ready made” to margines konceptualnych strategii intelektualnej sztuki, naprawdę niewielu podejmowało ten wątek skutecznie. Po trzecie, Duchampa mało kto ceni za banalne skądinąd tego typu prace. To ważny artysta z innego powodu, a mianowicie z powodu ciemnej, alchemicznej i kalamburycznej umysłowości: tego typu sprawy zgłębia się przez całe życie – jak w starych historiach ezoterycznych. Ale fakt, sprawa z pisuarem to kamień milowy w konceptualizacji sztuki.
Skłonność artystów lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego stulecia do korzystania z wielu dyscyplin, zacierania granic między malarstwem, tańcem, teatrem, fotografią, wideo, rzeźbą i muzyką wydaje się zanikać. Obecnie bardzo często artyści odwołują swe wcześniejsze radykalne tendencje przeciwko sztuce, celebrując ich reifikację.
Owszem. Najbardziej lubimy piosenki, które już słyszeliśmy. Artyści poczuli się normalnymi obywatelami – z kartami kredytowymi i pełnymi kontami – i odkryli w sobie mieszczucha (choć nie wszyscy). To być może naturalna kolej rzeczy, aby do głosu doszła inna kategoria „poszukiwaczy” – Easy Riders, wolnych jeźdźców formy i wyobraźni. Warto wrócić do niektórych zadziwiających koncepcji Jerzego Prokopiuka (skąd tylu tych Jerzych?), przewidział wiele interesujących zjawisk. Cała Polska czyta dzieciom, więc my też powinniśmy.
Obok wartości estetycznych jest też w Twojej sztuce miejsce na wartości poznawcze i moralne, w zasadzie one są centrum twórczych poszukiwań. W jaki sposób godzisz te światy?
Jezus Maria! A to co znowu? Jak można nazywać sztuką twór estetyczny bez zawartości poznawczych i duchowych? To nawet nie rzemiosło, tylko kicz. To dobra definicja kiczu: obiekt estetyczny bez wartości poznawczych i moralnych.
Pęd do sławy stał się powszechny, również w dziedzinie sztuk wizualnych. W jaki sposób oceniasz to zjawisko?
Tak dzieje się w istocie, ale to nie z winy artystów. System dystrybucji sztuki i skrajnej komercjalizacji tej i podobnych obszarów twórczych (w nauce dzieje się podobnie) i społecznych działań wymusza na artystach akceptację reguł gry, która dla nich jest złem koniecznym. Większość z nas wolała by uczciwie żyć ze swojej pracy i pierdolić serdecznie te wszystkie układy i koterie. Ale to niemożliwe – i dobrze: co nas nie zabije, to nas wzmocni. Cała ta sprawa to rzecz nie do rozwikłania. I nie w formie pogadanki. Jednakowoż teraz widać właśnie, do czego to prowadzi.
Jak postrzegasz życie w ponowoczesności?
Mamy 200-lecie urodzin Karola Darwina, który zauważył, że światem/naturą rządzą dwie zasady: nadprodukcja i selekcja. O ile nasza ewolucja osiągnęła swój kres, o tyle sztuka ewoluuje nadal. To dowód na to, że sztuka jest zawsze za życiem, a nie odwrotnie. Warto o tym pamiętać. No i nie dać się zjeść.
Nad jakimi projektami pracowałeś ostatnimi czasy?
Po otwarciu wystawy w Galerii Morawskiej w Brnie (luty–maj br., kurator Marek Pokorny), udziale w wystawie Performer w Zachęcie, przygotowywałem pokaz nowych obrazów w Otwartej Pracowni (kwiecień), wystawę starszych i zupełnie nowych prac wideo w Galerii Awangarda we Wrocławiu w maju, w Dominik Art Projects w listopadzie odbędzie się pokaz moich nowych prac.
Podobno aktualnie dużo czasu poświęcasz kinematografii..
Obecnie pracuję nad rozbudowanymi formami filmowymi, które mają na celu ogarnięcie i usystematyzowanie fenomenu „filmu” i „kina” w celu wyciśnięcia z nich eliksiru życia, ekstraktu ratującego nasze serca i głowy. Po „Historii teatru polskiego”, która to praca udała się znakomicie, realizuję Czeski film, który w zamyśle ma przywoływać – oprócz założeń opisanych powyżej oraz chaosu poznawczego (nikt niczego nie rozumie) – atmosferę rodem z twórczości filmowej Jacquesa Tati, wspaniałego artysty francuskiego. Cały czas chcę zrealizować komplet ekranizacji najistotniejszych lektur z mojej młodości do rozpowszechniania w gimnazjach i liceach (na ukończeniu jest „Dziennik złodzieja” Geneta). Pracuję też nad cyklem obrazów, piszę. W sumie jak zawsze dużo pracuję – na granicy chaosu i obłędu.
Foto:archiwum autora