„Obrazy bez wyobraźni”
– tak Claude Lanzmann określił półtoraminutowy film przedstawiający egzekucję litewskich Żydów. Zdaniem dokumentalisty nawet fotograficzny zapis rozstrzeliwanych ofiar nie jest w stanie ani na krok przybliżyć nas do ich doświadczenia. Znajduje się ono poza granicą wyobraźni i empatii. Z tego radykalnego poznawczo i etycznie punktu widzenia, bierze początek jego film Shoah – świadectwa bez archiwów. Taki też jest punkt wyjścia dla reportaży Jeana Hatzfelda z Rwandy. Ich celem nie jest danie wyobrażenia o tym, co się stało, ale świadectwa – pozostałego w języku, odsyłającego do swojego źródła, ktorego nie jest jednak w stanie przedstawić. Przepaść niezrozumienia będzie odtąd dzielić tych, którzy kładli się na bagnach, i tych, którzy nigdy tego nie robili; na przykład pana i mnie – wyznaje w Nagości życia Francine, jedna z ocalałych. O bohaterach Sezonu maczet, dziesięciu Hutu przebywających obecnie w więzieniu w Rilimie, którzy w trakcie ludobójstwa przez kilka tygodni mordowali Tutsich, Hatzfeld powiedział w wywiadzie: to, co się działo w wiosce Nyamata, w której pracowałem, pozostało dla mnie tajemnicą. Twarze morderców były sympatyczne i jasne. Nie potrafiłem wyobrazić sobie, że zabijali z niepojętym okrucieństwem. Codziennie rano zbierali się na boisku piłkarskim, a potem szli do lasu mordować. Dniówka trwała do 15. Potem szli na obiad. Żadna przyczyna ludobójstwa, którą moglibyśmy wymienić, nie jest wystarczająco przekonująca.
Wartość świadectwa
Wszystkie książki reporterskie Hatzfelda z Rwandy łączy szacunek dla świadectwa, widoczny już w pojedynczych wypowiedziach bohaterów, podanych w mowie niezależnej. Autor ani nie wygładza opowieści świadków i uczestników, ani, przeciwnie, nie stylizuje ich, tak, by robiły „większe wrażenie”. Hutu, którzy przez kilka tygodni ścinali ludzi na bagnach, rzadko używają słów „zabójstwo”, „morderstwo”. Najczęściej mówią o „pracy na bagnach”. Hatzfeld zachowuje ten język. Przerażenie, jakim można zareagować na bohaterów książki i opowiadane przez nich wydarzenia, to nie efekt brutalnych, epatujących przemocą opisów.
Reporter pozostaje wierny świadectwom również w ten sposób, że nie komponuje z nich spójnej układanki. Mimo że relacje są pokawałkowane i uporządkowane tematycznie, nie tworzą jednak „wyczerpującej” narracji na temat ludobójstwa.
Nie oznacza to, że autor powstrzymuje się od jakichkolwiek komentarzy do zebranych relacji czy wyciągania z nich wniosków ogólniejszej natury (przeciwnie, w Sezonie maczet jest tego typu uwag chyba najwięcej w całej trylogii). Jednak własne sądy i hipotezy stawia niezwykle ostrożnie i dawkuje uważnie. Podobnie jest z autobiograficznym wymiarem reportażu – szczegóły i emocje autora, związane z powstawaniem książki, towarzyszą zebranym świadectwom, ale ich ani na chwilę nie przesłaniają.
Można powiedzieć, że tym, co wyróżnia Hatzfelda jako reportera, jest imponująca bezkompromisowość i konsekwencja w postrzeganiu swojej roli – jako jedynie pośrednika, pas transmisyjny między wydarzeniem a czytelnikiem, jak sam to określił w jednym z wywiadów. W efekcie takiej postawy autor Strategii antylop skutecznie unika zadawania pytań naiwnych, jak „co ja zrobiłbym na ich miejscu” (naiwnych, bo, jak tłumaczy reporter, nie jesteśmy sobie w stanie – przynajmniej większość z nas – wyobrazić wychowania w tak despotycznym i opartym na polityce etnicznej nienawiści reżimie), czy też prowokacyjnych – „może zabójcy są tak samo pokrzywdzeni co ich ofiary” (bo odebrano im prawo równie fundamentalne co prawo do życia – prawo do niezabijania).
Czas wymieszał w naszych głowach Dobro i Zło. Wydawał się nam sprzyjać
Jak pisałem, Hatzfeld w Sezonie maczet podejmuje refleksję nad ludobójstwem. Wypada dodać, że matrycę dla niej stanowi nie tylko wojna domowa w Rwandzie, ale również Holocaust. Wytłumaczeniem dla tak częstego nawiązywania do Shoah może być biografia samego Hatzfelda – pisarz urodził się na Madagaskarze, dokąd jego ojciec uciekł przed nazistami. Istotniejsze wydaje mi się jednak to, że Holocaust stanowi w zachodniej refleksji niejako model dla myślenia o ludobójstwie, a fundamentalne rozpoznania Hanny Arendt i Primo Leviego mają w zachowaniach Hutu, którzy mordowali swoich sąsiadów, ponure potwierdzenie.
Bardziej baliśmy się gniewu władz niż przelanej krwi – to zdanie jednego z uczestników ludobójstwa potwierdza tezy o banalności zła w ich najbardziej przerażającej, wymykającej się próbie zrozumienia i przyjęcia przez jakikolwiek system moralny, postaci. Hutu, którzy pojawiają się w książce Hatzfelda, to nie sadyści, ale zwykli ludzie, którzy w efekcie propagandy nienawiści i rozkazów władz przestali dostrzegać zło w mordowaniu swoich sąsiadów. Dokonana przez nich zbrodnia okazuje się efektem konformizmu i zupełnego braku refleksji. Czasem aż trudno uwierzyć w szczerość deklaracji takich jak ta: Powtarzane instrukcje zwalniały nas z myślenia o tym, co robimy. Szliśmy tam i wracaliśmy bez najmniejszej refleksji. Polowaliśmy, ponieważ taki był plan naszych dni, aż do końca. Nasze ramiona rozkazywały głowom, w każdym razie nasze głowy nie odzywały się słowem.
Brak wyobraźni, który tak bardzo uderzył Arendt w postawie Adolfa Eichmanna, widoczny jest również w zachowaniach rozmówców Hatzfelda. Wydają się oni pozbawieni zdolności do oceny konsekwencji tego, co zrobili w trakcie masakr. Słusznie zauważa Dariusz Rosiak, że w lekturze Sezonu maczet bardziej od opisu zbrodni wstrząsający jest brak poczucia winy, żalu ze strony morderców wobec ofiar i ich rodzin. Częściej niż o cierpieniach, jakie zadali innym, mówią o swoich własnych: związanych z ucieczką przez bojówkami Tutsich do Konga i pobytem w więzieniu. Z rosnącym zdumieniem obserwowałem, jak z ich wypowiedzi wyłania się nostalgia za okresem ludobójstwa jako za czasem święta, dobrobytu i wspólnoty.
W zgromadzonych w Sezonie maczet relacjach Hutu takie wspomnienie masakr dominuje – jest to być może najbardziej zaskakujący ich wątek. Więźniowie w większości są zgodni co do tego, że ścinanie Tutsich było mniej męczące od pracy w polu, a na pewno przynosiło większe korzyści – po powrocie z bagien szli rabować domostwa ofiar. Wielu z nich po raz pierwszy (a na pewno po raz pierwszy w takiej ilości) mogło skosztować mięsa czy słodyczy. Dla ludzi, którzy całe swoje dotychczasowe życie spędzili w ubóstwie, kilka tygodni ludobójstwa stanowiło (i nadal tak jest pamiętane) przede wszystkim okazję do zakosztowania bogactwa. Czas wyjątkowo nam sprzyjał – wyznaje jeden z bohaterów książki – bo korzystaliśmy z wszystkiego, czego wcześniej nam brakowało. Primus każdego dnia, krowie mięso, rowery, odbiorniki radiowe, blachy, okna, wszystko. Mówiło się, że to szczęśliwy sezon i że drugiego takiego nie będzie.
Do czynników, które umożliwiły ten ponury karnawał zbrodni, na czas którego prawo i moralność uległy zawieszeniu czy nawet wywróceniu, dodać należy ucieczkę białych z Rwandy, której Hatzfeld poświęcił jeden z rozdziałów Sezonu maczet. Pisze tam, że służby wojskowe, przed którymi mieszkańcy afrykańskiego kraju czuli respekt, oraz biali misjonarze, którzy cieszyli się w bardzo pobożnej społeczności szacunkiem, stanowiły jedną z ostatnich zapór dla realizacji planu eksterminacji Tutsich. Trudno wyrokować, czy obecność białych mogła powstrzymać ludobójstwo, ale z wypowiedzi zgromadzonych w książce francuskiego reportera można wywnioskować, że stanowili oni w pewnym stopniu reprezentację prawa i moralności, napomnienie i przeszkodę dla Hutu. Gdy uciekli, ostatnie skrupuły i wątpliwości u morderców znikły, a Tutsi pozostali zupełnie osamotnieni i skazani na najgorszy los. Po raz pierwszy w życiu nie czuliśmy nad sobą natrętnej kontroli białych – mówi Hatzfeldowi jeden z jego rozmówców. – Padały kolejne słowa zachęty, upewniając nas, że mamy pełną swobodę, by wykonać dzieło.
Nieoczywistość
Trylogia rwandyjska to z pewnością jedno z najważniejszych dokonań reporterskich ostatnich lat. Poznawcza wartość tych książek wydaje się nie do przecenienia, i to nie tylko ze względu na ważny temat, ale także na jego opracowanie przez reportera. Dzięki temu, że pisarz nie boi się podejmować odważnych i nieschematycznych działań (zarówno decydując się na rozmowy z zabójcami, jak i na powrót do Rwandy po kilkunastu latach i pytania dotyczące emocji, jakie w mieszkańcach budzi polityka pojednania), jest cierpliwym i wyrozumiałym rozmówcą oraz nie eksponuje swojej postaci jako autora, zebrane w jego reportażach świadectwa są często nieoczywiste i nieoczekiwane, ale przede wszystkim pokazują inność oczyszczoną (na tyle, na ile to możliwe) z osadu stereotypizacji czy fetyszyzacji tego, co odmienne.
Jean Hatzfeld, Sezon maczet
przeł. Jacek Giszczak
Czarne, 2012
PRZECZYTAJ TEŻ RECENZJĘ NAGOŚCI ŻYCIA HATZFELDA
RYSZARD WOŁOSIUK O RWANDYJSKIM REPORTAŻU WOJCIECHA TOCHMANA I O DYSKUSJI NA JEGO TEMAT