Marzeniem niektórych pisarzy jest stwarzanie magicznych i niejednoznacznych literackich przestrzeni, określanych przez pierwiastki niewinności i grzeszności. Subtelność w dwuznaczny sposób zespolona z brutalnością umożliwia wprowadzenie w oniryczne krainy elektryzującej erotyczności, zarysowanie autowiwisekcji oraz polityczno-społecznych miraży. Ale najistotniejsze, że ułatwia wskrzeszenie rytuałów, mityczności, owego pierwotnego zaufania w istnienie nielogiczności determinujących życie. Prosty przepis na powieść w stylu quasi-iberoamerykańskim? Tylko pozornie.

Wędrówka rozpoczyna się po śmierci matki, gdy Laurentina dowiaduje się, że została podmieniona w szpitalu. Postanawia odszukać biologicznego ojca, słynnego muzyka Faustino Manso, oraz matkę Alimę. W podróży towarzyszy jej chłopak – operator kamery Mandume (Mariano Maciel), którego rodzice są Angolczykami, jakkolwiek on sam uważa się za Portugalczyka, ostro i jednoznacznie odcinając się od afrykańskich korzeni. Gdy dziewczyna dociera do Angoli, odczytuje w gazecie nekrolog muzyka. Wyprawa w poszukiwaniu ojca przemienia się siłą rzeczy w wędrówkę śladami Faustino Manso, który w latach 60. i 70. XX wieku przemierzył całe południowe wybrzeże Afryki (od Luandy po Mozambik), wszędzie zakładając rodziny. Według wersji oficjalnej miał siedem żon i osiemnaścioro dzieci. Laurentina decyduje się odwiedzić każdą z nich. Poza Mariano towarzyszyć jej będzie wnuk Faustina Mansy – Bartolomeu, któremu zamarzy się nakręcenie filmu dokumentalnego o dziadku-amancie.
Ze strzępków rozmów, zwierzeń i wspomnień skonstruowany zostanie proteuszowy portret muzyka.

Paralelną wędrówkę podejmuje w powieści Agualusy bliżej nieokreślony mężczyzna, który wraz z Karen Boswall pragnie stworzyć film o portugalskiej dokumentalistce Laurentinie, podążającej śladami domniemanego ojca, muzyka Faustina Mansy. A jeśli dodam, że książka zadedykowana została wspomnianej Karen oraz towarzyszącemu im w wyprawie Jordiemu Burchu, czy to będzie świadczyć o tym, że owym mężczyzną jest literackie alter ego autora powieści? Od niego zaczyna się podróż w głąb afrykańskiej przestrzeni. Jest pierwszym narratorem, a może jedynym, powołującym do życia kolejnych bohaterów – to on śni o Laurentinie, śniąc zaś, wskrzesza jej postać. Tym samym podważony zostaje status powieściowej dokumentalistki. Czy jest autonomiczną bohaterką, czy jedynie mrzonką, senną marą, a pierwszy narrator tyleż za nią podąża, ile potrzebuje jej jako pretekstu do wejścia w głąb angolskiej rzeczywistości?

Powieściowa podróż tropami rozrzuconymi przez Faustino Mansę przeobraża się niepostrzeżenie w wyprawę mającą na celu redefinicję własnej tożsamości, głównie w oparciu o kategorie dotyczące koloru skóry i przynależności narodowej (czarny-biały, Afrykańczyk-Portugalczyk). Bohaterowie pójdą indywidualnymi ścieżkami, stwarzając własne odrębne sny, do których zaproszą tylko wybranych. Laurentina, zgłębiając tajemnicę muzyka, zgubi w angolskiej (nie)rzeczywistości Mariana Maciela, którego zaczaruje magiczna historia pozornie jedenastoletniej Alfonsiny. Bartolomeu będzie musiał stawić czoło dorosłości – z fircyka i zalotnika przemienić się w odpowiedzialnego ojca. W finale okaże się jednak, że kolejne pokolenie nieświadomie popełni te same błędy, co Faustino Mansa i jego pierwsza żona.

Struktura powieści podporządkowana została opowieściom, historyjkom i anegdotkom, stąd mozaikowy charakter Żon mojego ojca. Poszczególne rozdziały (czy też „segmenty”, „części”) zaopatrzone zostały w datę dzienną oraz dokładne informacje, gdzie (w jakim mieście czy państwie) znajdują się bohaterowie. W obrębie każdego rozdziału pojawiają się urywki monologów wewnętrznych kilkunastu postaci (wszystkie wypowiedzi poprzedza tytuł-nagłówek zamieszczony w nawiasie) oraz inne formy (poza)literackie, jak choćby fragmenty przemówień, wywiady, zeznania, niby-spowiedzi, wspomnienia, zapisy radiowych audycji, quasi-eseje (rozważania o afrykańskiej grze światła i cienia w nawiązaniu do Kapuścińskiego czy refleksje dotyczące ciszy i czasu), wyimki z prospektów i katalogów (pomocne dla autora w zarysowaniu magiczności luandyjskiej przestrzeni), fragmenty o charakterze reportażowo-publicystycznym, wiersze i poematy, a także przypisy autorstwa Laurentiny. Mnogość narracyjnych głosów zamiast polifoniczności przynosi jednak kakofonię, karnawałową feerię barw i dźwięków. Przestrzeń stwarzana ze słów, z opowieści postaci, staje się swoistym onirycznym labiryntem – poszczególne sny bohaterów występują obok siebie, z rzadka się zazębiając. Czytelnik nie tyle przepływa, ile dryfuje między nimi, niesiony zmiennością i kapryśnością nadrzędnego narratora-demiurga. Tego, który wyśnił Laurentinę.

Daleko Agualusie do mistrzowsko skonstruowanej argentyńskiej przestrzeni Ernesta Sábata czy kolumbijskiej – Gabriela Garcíi Márqueza. Niedostatki powieści obnaża próba wprowadzenia do niej wątków politycznych i społecznych (kwestia choćby apartheidu czy komunizmu). Przyjęta przez pisarza koncepcja wskrzeszania mityczności angolskiej rzeczywistości najlepiej realizuje się jedynie w niejednoznacznych historiach o miłości nienasyconej i zachłannej, bez nadbudowywania szerszego kontekstu.


José Eduardo Agualusa, Żony mojego ojca
przeł. Michał Lipszyc
Znak, 2012