Napisy i przypisy


Książka Janickiej dotyczy przestrzeni Warszawy. Dotyczy – to znaczy opowiada o niej, pokazuje ją, bada, kłóci się z nią i przeciwko niej protestuje. Że dzisiejsza stolica to właściwie jeden wielki pomnik – to w sumie wiedza obiegowa, której trudno nie nabyć zaraz po przybyciu do miasta, minąwszy kilka pierwszych tablic pamiątkowych, popiersi, postumentów i postumencików, obelisków, informacyjnych napisów na murach. Janicka bada przede wszystkim właśnie te wszystkie upamiętnienia małe i duże. A także to, co one w teraźniejszości robią z przeszłością. Z przeszłością, która przecież istnieje tak, jak ją sobie wynajdziemy, wyobrazimy.

W Festung Warschau spotykają się (a może przenikają) trzy co najmniej sposoby opowiadania: tekstowi, który na pierwszy rzut oka nazwalibyśmy „właściwym”, towarzyszy narracja wizualna – bardzo bogaty zbiór map, reprodukcji, zdjęć, w większości autorstwa samej Janickiej, ale i archiwalnych – oraz rozbudowane przypisy. Nie mają one jednak odrębnych zadań i ostatecznie określonej hierarchii. Na przykład w przypisach odnajdziemy zarówno standardowe informacje bibliograficzne, jak i mniej standardowe obszerne uzupełnienia i dopowiedzenia – a zupełnie niestandardowo przenoszą się do nich czasem najwyrazistsze oceny, obserwacje, wnioski wysnute z przytoczonych w niby-głównym tekście opisów. Myślę, że znacząco wydrukowano je nietypowo, pogrubioną czcionką – zamiast, według edytorskich zwyczajów, pomniejszać je i usuwać na plan dalszy. A gdy o tych kwestiach mowa – z przyjemnością donoszę, że Festung Warschau jest bardzo dopracowaną książką-przedmiotem, została zaprojektowana starannie i przemyślnie (a swoją drogą – niemal nieskazitelnie zredagowana). Ci czytelnicy, którzy dotąd raczej narzekali od tej strony na propozycje Wydawnictwa Krytyki Politycznej, będą mogli zdziwić się – lub odetchnąć. Jedyny większy minus to brak indeksu osób i ewentualnie osobnego zestawienia bibliograficznego, które gromadziłoby w jednym miejscu obszerną przywoływaną literaturę.

Grunwald, Somosierra, Wembley


Najbardziej martyrologiczny miesiąc to kwiecień.
Wcześniej w tej konkurencji liczył się jeszcze sierpień, ale od dwóch lat to mniej aktualne. Z kolei pierwsze z nadchodzących świąt majowych jest widoczne głównie w kalendarzu, praktycznie nieobchodzone, często źle się kojarzy. Moglibyśmy też spojrzeć (ja wolałabym) na jutrzejsze Święto Pracy – międzynarodowe, z konstruktywnym i uniwersalnym przesłaniem, solidarne – jako na pewną antytezę rocznic kwietniowych. Które zarazem pokazują wprost karykaturalnie, jakiej gimnastyce poddajemy naszą wspólną, polską pamięć o przeszłości.

19 kwietnia 1943 roku rozpoczęło się powstanie w getcie warszawskim. Sześć dni wcześniej hitlerowskie Niemcy opublikowały informację o odkryciu w Rosji masowych grobów polskich żołnierzy. To tę rocznicę uznaliśmy za stosowne, potwierdzając to uchwałą Sejmu, ogłosić świętem – Dniem Pamięci Ofiar Zbrodni Katyńskiej. Rozkaz mordowania oficerów władze radzieckie zatwierdziły 5 marca 1940 roku, egzekucje trwały od kwietnia do maja. Pamięć zbiorowa dziwnie zależy od rozkładu wydarzeń w czasie; wygląda na to, że nie da się w niej naraz utrzymać przy życiu dwóch tragicznych, polskich (oczywiście), martyrologicznych wydarzeń, których rocznice wypadają tak blisko siebie. A skoro tak, wybieramy jedno z nich, jedno uznajemy za „nasze”. Pamięć o Katyniu – taką tezę stawia Janicka, i przekonująco ją argumentuje – przykrywa, osłabia niewygodną i tak pamięć o powstaniu w getcie. Spójrzmy, co się dzieje dalej (choć o tym już Janicka nie pisze). Tragiczna katastrofa z 10 kwietnia nie wchodzi w tę logikę konkurencji – bo w naszych symbolicznych wyobrażeniach staje się tym samym, co zbrodnia katyńska. Znów mamy do pamiętania tylko jedno – Katyń 1940-2010, jak głoszą transparenty (a same obchody również ciągną się niemal tygodniami).

W książce Janickiej krok po kroku – a nieraz właściwie, kolejnymi ulicami, centymetr po centymetrze – śledzimy, na jak różne sposoby zaznaczamy Warszawę jako wyłącznie polską, tylko naszą w najbardziej wsobnym i samolubnym, wstydliwym znaczeniu. Jak osłabiamy inność, zacieramy przeszłość, eliminujemy własne winy. Piszę „my”, bo przekonuje mnie ten fragment:
Przechodzimy w tym zakresie intensywny trening. My, którzy wygraliśmy pod Grunwaldem i pod Somosierrą, i zwycięsko zremisowaliśmy na Wembley. Trening warunkujący. Żeby można było patrzeć i nie widzieć. Żeby można było słuchać i nie słyszeć. Żeby można było wiedzieć i nie przyjmować do wiadomości. I życie przeżyć w ten sposób. (...) Ja tutaj piszę o sobie.


Szahidzi na szaniec


Żydowska, żydowsko-polska przeszłość (czy tylko przeszłość?) to główny temat Festung Warschau, ale pozycja autorki jest jasno, jak wyżej, określona. Jej wściekłość, jej żywe emocje, rozsadzające ramy akademickiego eseju, jej – wreszcie, tak sądzę – wstyd, biorą się właśnie z tego, że jest ona częścią tego MY. I w tę wspólnotę – własną wspólnotę, i moją też – wymierzone są niezliczone świadome prowokacje; Janicka ryzykownie przekracza konwencje tego, co nam (nam, czyli jej, i mnie też) wypada powiedzieć, a nawet pomyśleć. (Nie róbmy nic, bo ciotka źle się poczuje. Od samopoczucia ciotki nie ma w [naszej] kulturze niczego ważniejszego – zanotował w swoim dopiero co wydanym Dzienniku Jerzy Pilch. Dla Janickiej nie ma niczego ważniejszego od tego, żeby polskie samozadowolone samopoczucie naruszyć, popsuć).

Dlatego będzie zadawać niewygodne (prowokacyjne! kontrowersyjne! niestosowne!) pytania kanonizowanym w szkole (i w stu innych miejscach) historiom o powstaniu – tym właściwym powstaniu – o Szarych Szeregach, o batalionie „Zośka” i o samym Zośce. Historie te – wraz z książką Aleksandra Kamińskiego, z dramatami Stanisława Wyspiańskiego, z wiadomym bagażem romantycznym – składają się na Janionowski „imperatyw mityczny”, który każe nie tyle walczyć, co umierać za ojczyznę. Janickiej skojarzą się raczej z poradnikiem małego szahida.

Tak jest, Festung Warschau to nie jest książka wyważona, starannie oddająca wszystkim sprawiedliwość, koncyliacyjna. Ale dlaczego powinna taka być? Czytam ją (czytam, oglądam, porównuję mapy, przerzucam i zakładam strony, wpisuję do Google Maps kolejne adresy – nie ma to wiele wspólnego ze standardową lekturą, i świetnie) jako głos autentycznej wściekłości i wstydu, jako desperacką próbę odwrócenia tego, co zrobiliśmy ze wspólną pamięcią. Janicka używa do tego wielu środków, od akademickiej erudycji po obfite motta i cytaty, jakimi opatruje mnóstwo rozdziałów – przywołujące rzadko przywoływane słowa zbyt rzadko przywoływanych osób.

Czasem w nocy, przed samym obudzeniem czuję, że nogi mi ciążą i wiem, że stoję, wciąż jeszcze stoję obok tej studni na placu Krasińskich i karuzela się kręci, a za murem płonie mój dom. Bo on tam stał. Przy samym placu.
Adina Blady-Szwajger


A gdyby spróbować wyjść stąd, znaleźć sobie przestrzeń przyjazną, codzienną, polską, a niemartyrologiczną? Elżbieta Janicka szuka, fotografuje kwiaty w Warszawie-ogrodzie: malwa, irysy, Heliopsis helianthoides... Tylko że te kwiaty rosną na ziemi Muranowa. O ile wypada te warstwy umierania, jak pisał Jerzy Ficowski, nazwać ziemią. (I dalej pisał: chciałbym tylko iść / a idąc depczę). Janicka znajduje w Ogrodzie Krasińskich kamień bez tablic i napisów, który niczego chyba nie upamiętnia. Fotografuje go, a właściwie fotografuje się z nim, bo zdjęcie zrobione jest tak, że na niewyraźnie widoczny głaz pada cień autorki. Nie może uwierzyć, że kamień niczego o przeszłości nie mówi – po tym wszystkim? I tu go mam! On udaje. A w każdym razie wszyscy niesiemy tę pamięć, rzucamy jej cień, nadając przestrzeni (i światu) znaczenia. Na szczęście możemy ją też spróbować – chociaż spróbować – ułożyć inaczej.


Elżbieta Janicka, Festung Warschau
Wydawnictwo KP, 2011