Andrij Bondar to przede wszystkim poeta. Rozbłysnął jako autor trzech tomów wierszy zatytułowanych: Wiosenna herezja (1998), Prawda i miód (2001), Prymitywne formy własności (2004). Przełożył na ukraiński Ferdydurke Witolda Gombrowicza (Kijów, 2002), w jego biogramach odnotowuje się także publicystyczny dryg, o którym świadczyły również Historie ważne i nieważne, pisane jako felietony do jednej z ukraińskich gazet. Później je zebrano i opublikowano, reklamując pod hasłem „debiut prozatorski Bondara”. Zrobiło się głośno, tym bardziej że zbiór opowiadań w Polsce ukazał się wcześniej niż na Ukrainie.

Spis treści zapowiada osiemdziesiąt historii ważnych, nieważnych siedem. Z rzeczy pewnych na pierwszy rzut oka: intryguje okładka i tytuł. Z rzeczy pewnych na któryś z kolejnych rzutów: intrygują też opowiadania. Już wiadomo, że dobrnie się do końca, ale równie oczywiste jest, że nie od razu. Na pewno nie jednym tchem. Za dużo tu ludzi, miejsc, wspomnień i przeżyć historii, które, choć brzmią znajomo, to czyta się je ze świadomością, że należą do kogoś innego. Wypada się z tą cudzą własnością obchodzić powoli, by przypadkiem nie przeoczyć tego, co najważniejsze – jednostkowej wrażliwości. Bo mimo obaw wyrażonych w jednym z opowiadań (To, że nowość jest z zasady niemożliwa, czasem paraliżuje. Niby dokładnie wiesz, że historia jest twoja i niczyja więcej, a robak gdzieś w środku podgryza: nie jesteś pierwszy i nie jesteś ostatni) udaje się Bondarowi tego robaka nie tyle zalać (chociaż tego typu sytuacje też wchodzą w grę), co zająć go na moment czymś innym. Efekt: historie są Bondara, odbiorca czytał, widział i słyszał podobnych tysiące, ale te są Bondara.

Najwięcej jest w nich dzieciństwa, to ono jest przedmiotem dorosłych komentarzy. Autor odnotowuje je starannie, osiągając sukces podwójny: jako odtwórca i jako twórca. Nie wszystkie bowiem historie zdarzyły się naprawdę, ale przekonująco uprawdopodobnione śmiało za takie mogą uchodzić i uchodzić powinny.
W rozmowie z Bohdanem Zadurą swoją (w założeniu) felietonową przygodę Bondar relacjonuje następująco: W tematach nie byłem ograniczony, ale każdy tekst musiał mieć około 1800 znaków ze spacjami i... być prawdziwym lub udawać prawdziwy. Niewątpliwie pomocna okazała się pierwszoosobowa narracja, za której pośrednictwem mimowolnie narratora utożsamia się z autorem, a tym samym podgląda się jego dzieciństwo, jego rodzinę, jego emocje – jego historie. Tak, że ostatecznie – bez względu na to, czy ma się świadomość kreacji, czy też nie – przewraca się te strony z lekka nieśmiało, w niedostatecznym przekonaniu, czy aby na pewno można, bo co do tego, czy się chce – nie ma wątpliwości.

Opowiadanie otwierające zbiór Bondar zaczyna słowami: każdego w dzieciństwie straszono czymś przerażającym; w innym pisze: w szkolnym dzieciństwie najbardziej bałem się trzech rzeczy. Nie ma sensu pochopnie zdradzać, czym straszono i czego się bano, trzeba natomiast na emocjonalnej mapie tych tekstów strach zaznaczyć. Bezsprzecznie. Także śmierci trochę się tu nazbierało. Tej dokonanej, przypieczętowanej cmentarzem, ale też tej, którą można jeszcze odłożyć, trochę przesunąć w czasie. Dla Bondara to temat zgłębiany od dzieciństwa, dlatego kiedy pisze o koledze z podstawówki, sytuując też siebie na tym szkolnym portrecie, podkreśla przede wszystkim: Mieliśmy po dziesięć lat i wiedzieliśmy wystarczająco dużo o śmierci. Najwidoczniej autor uznał, że warto się tą wiedzą podzielić, bo większość opowiadań ożywia śmierć. Sceny tuż przed śmiercią, czy zaraz po niej, kodowane raz niewprawnym okiem dziecka, raz dorosłego człowieka – wzruszają. Po prostu. Bawią inne, dla równowagi także licznie tu zgromadzone. Jednak nie warto na tym gruncie ustalać, kiedy i które się pojawiają, i które z emocji w nich dominują, bo, żeby dopowiedzieć fragmentem jednego z opowiadań: Właśnie wtedy, kiedy najmniej się tego spodziewasz, przychodzą świadkowie Jehowy. Tak już jest z tą prozą – nie warto się na nic nastawiać, bo autor o poetyckich skłonnościach i tak to przestawi. Bondar-poeta uaktywnia się przede wszystkim w języku, najczęściej w cudzych słowach, które już jako dziecko miał w zwyczaju deszyfrować. Dlatego, kiedy babcia mówiła: modlę się za ciebie, to wnuk wiedział, że „za” znaczy też, a może przede wszystkim: „zamiast” niego. Dorosły powie: Teraz wiem także, że przyszedł czas na moją modlitwę „za” i „zamiast” kogoś. Urodziła mi się córka.

Spośród zdarzeń, których echo pobrzmiewa w Historiach ważnych i nieważnych, trzeba napomknąć o sześciomiesięcznym pobycie autora w Polsce – zjawił się tu jako stypendysta Ministra Kultury w 2003 roku. Można mniemać, że naoglądał się ludzi i miast, nasłuchał opowieści, także o krakowskiej kiełbasie, której od tamtej pory mówi zdecydowanie „nie”. Podobno każdy krakowianin w tę kiełbasianą historię wierzy. Kto jej nie zna, temu Bondar-Ukrainiec ją opowie. I kilka innych z Polską w tle.

Jakkolwiek niepoważnie to zabrzmi – w pewnym momencie, ni stąd ni zowąd, w prozie Bondara dokonuje się coś, co roboczo opatrzę mianem „przełomu Zadury”. Carmen Bohdana to pierwsze opowiadanie, którego zakończenie nie może zostać poprzedzone (na tym etapie lektury rytualnym już) przewróceniem kartki, bo kończy się na tej samej stronie, na której się zaczęło. Informacja to tylko z pozoru bezużyteczna – z opowiadaniami Bondara jest (warto to wiedzieć) tak, że człowiek się trochę boi, czy w ostatnich linijkach znów się go nie wyprowadzi w pole – zasiane po brzegi, to jest: skończone, choć się tego końca nie chce, albo go po prostu nie ma. Coś tu się mówi za szybko, coś się pomija, coś urywa stanowczo i nieodwracalnie. W miniaturowych ekspozycjach Bondar kolekcjonuje ludzi – bardzo często tych spotkanych zupełnie przypadkowo, z którymi chętnie zostałoby się na dłużej, a o których losie nie dowie się już niczego. Tych ludzi już nie ma; żeby mogli zostać, można nie odwracać strony, ale kiedy już się oko na tekście zawiesiło, to wyjścia brak. W zamian nowe zdarzenia z nowymi bohaterami, kompensacja jest. Więc niby bilans na zero, ale jednak coś tu pęka. Wszystko przez Zadurę i jego ulubione papierosy wycofanej marki Carmen. Później, jeśli takie zaburzenia czytania występują (a występują), to nie mają już znaczenia. Pierwszy był Bohdan.

Wychodząc naprzeciwko tytułowym wskazówkom, „przeskok” z historii ważnych w nieważne wypada zauważyć, co zresztą nie jest trudne. Nagle Bondar się rozpisuje i opowiadania się rozciągają. To już nie ledwie wykraczające poza stronę epizodziki, to próba prozy całą gębą, gębą na pięć stron! Jednak mniejsza o objętość. Paradoksalnie „historie nieważne” stają się ważne. O tyle, o ile pracują na miano Bondara-prozaika. W tytułach opowiadań nieważnych znajdzie się m.in. Papieża, Hemingwaya, Komisarza Reksa, więc tematycznie wybór niezgorszy, a i realizacja, tak jak i w historiach ważnych – obiecująca.

Podsumowując: skok Bondara-poety w prozę to skok jak najbardziej udany. Na razie nie tak spektakularny, bo to propozycja krótkich opowiadań, nie powieści. Poza tym ta debiutancka proza w wielu miejscach (co wspólne Zadurze i Bondarowi) jest po prostu poetycka i jako poezja pewnie by się sprawdziła. Autor chciał jednak spróbować swoich sił w prozatorskim zapisywaniu linijek do samego końca strony. No i widać, że siły są, na dodatek dobrze spożytkowane, bo czytelnik może tu liczyć na solidną dawkę emocji, a to w Historiach ważnych i nieważnych – najważniejsze. To może hop w powieść?


Andrij Bondar, Historie ważne i nieważne
przeł. Bohdan Zadura
Biuro Literackie, 2011