Zyga, niczym bohater zeszłorocznego filmu Woody’ego Allena, ląduje w przeszłości: znów pośród starych znajomych, wciąż żyjącego Zielnego, przodowniczki Anińskiej czy swej partnerki-morfinistki Róży. Sentyment przytrzymał więc Wrońskiego w dwudziestoleciu, w którym – co nie ulega wątpliwości – czuje się jak ryba w wodzie. Jak zresztą pożegnać się z czasami, gdy kokaina uchodzi za „zdrową używkę”, wódka podawana jest tylko w karafce i z obowiązkową zakąską, a wszechdostępne prostytutki nie mają oporu, by wykonać fellatio nawet na cmentarzu? Barwne tło powieściowe musi ulec zmianie, potrzeba nowych dekoracji.
Nigdy nie pomyślałbym, że będę na to kiedyś narzekał – a jednak powrót do lat 30. okazał się pomysłem niefortunnym. Duch Dziejów odesłany do kąta przypatruje się temu z niesmakiem, zaś jego zniecierpliwienie udziela się czytelnikowi.
Ramą wydarzeń w najnowszej książce Wrońskiego jest co prawda rok 1945, gdy Zyga od czterech miesięcy przebywa zamknięty w ubeckim karcerze, jednak właściwa akcja dzieje się na prawach retrospekcji w połowie lat 30..
Mimo wszystko daleki jestem od coraz bardziej ostatnio popularnego lamentu-liczmanu, głoszącego że kryminały retro się skończyły. Jak wspominałem, w przypadku Wrońskiego to raczej chwilowy i planowany przystanek, sygnalizujący, że pisarz rozkłada swoje siły na dłuższy dystans (w jednym z wywiadów wspominał, że chciałby serię doprowadzić do dziewięciu, maksymalnie dziesięciu książek).
Śmierci retro obwieszczać więc nie będę, inni znajdują w tym pomysł na pisanie krytyczne, przy okazji nie bardzo chcąc zdobyć się na wysiłek przeczytania powieści (tak, tak, w sensie czynności uprawianej niegdyś przez filologów) w oderwaniu od jej kontekstu promocyjnego. Autor nie umarł (w przeciwieństwie do pomysłodawców tej nęcącej idei), Bóg podobno też ma się nieźle (wybacz, Nietzsche), a i kryminały retro póki otwierane przez czytelników, póty pociągną bez względu na to, co myślą sobie o tym krytycy. Można oczywiście bardzo się za to na amatorów książek obrazić, albo też wziąć głęboki oddech i powiedzieć sobie: „konwencja nie umiera nigdy”. Co najwyżej blaknie lub przebarwia się (tak subtelnie wolałbym o tym myśleć).
Bez wątpienia poprzeczka, którą zawiesił sobie Wroński, znalazła się na niebotycznej wysokości tak odległej od poziomu wielu rodzimych autorów powieści z dreszczykiem, jak Nobel od Karpowicza. Może i pisząc o kryminale, nie powinienem zatrzymywać się przy kwestii stylu, bo to trochę tak, jak chwalić film za muzykę, ale – co teraz można już ogłosić z całą stanowczością – Wroński to stylista unikatowy. Tego nie mogę pozostawić bez komentarza.
Nie od dziś wiadomo, jak wielką wagę przywiązuje autor Skrzydlatej trumny do najdrobniejszych szczegółów. Nie myślę tylko o rzetelności historycznej, która – jak to bywało w przeszłości – prowadziła nieraz kryminalną intrygę na manowce, ale również o estetyzacji świata przedstawionego, bliskiej fetyszyzmowi. Antykwaryczne usposobienie autora wyziera niemalże z każdej strony powieści. Kiedy na przykład w mającym się rozbić samolocie jeden z członków załogi w przypływie rozpaczy chwyta zawieszony na swej piersi krzyżyk, pisarz z właściwym sobie upodobaniem do detali odnotowuje: Pod serdecznym palcem poczuł drobną wypukłość – czaszkę Praojca Adama, której na jego krzyżyku dotykał stopami Chrystus Spasitiel. Jeżeli dodam, że bohater tego opisu był prawosławnym Rumunem, zaczniemy zastanawiać się, czy to jeszcze pieczołowitość Wrońskiego w tworzeniu postaci, czy już pedantyzm. To jedna strona medalu. Drugą jest jednak językowy kształt, który nadaje on swoim powieściom.
Jest coś cudownie urzekającego w tym, że nawet sięgając po najwymyślniejsze wulgaryzmy (błogosławiony brak pruderii!), proza ta nie traci nic ze swej wykwintności. Jak to się udaje? Skoro w tych samych miejscach, gdzie komisarz Maciejewski, przechadzają się też alfonsi, cinkciarze i prostytutki, nie może zabraknąć języka ulicy. Nic prostszego, wydawałoby się. A jednak odtworzenie specyficznego środowiskowego idiomu bardzo często okazuje się piętą achillesową polskich autorów. Wroński znalazł na to sposób. Czytając jego retrokryminały, trudno pozbyć się wrażenia, że to opowieść przedwojennego inteligenta, który nawet jeśli klnie, to po pańsku. Efekt jest komiczny, bo kontrastujące z maestrią całości wulgarne odzywki najróżniejszych bohaterów brzmią tak, jakby w arystokratycznym domu poproszony o dolanie herbaty kamerdyner ni stąd ni zowąd odrzekł: „a idź pan w chuj”.
Tyle o stylu. Nie napiszę tu nic o samolotach czy ich produkcji (bo się na tym nie znam), nie streszczę intrygi (od czego jest tylna strona okładki lub strona wydawcy), nie dodam też nic do tego, co już pisałem o Zydze (no, może tylko wspomnę, że coraz mocniej odżywają w nim PPS-owskie tradycje domu rodzinnego, co ma swój potencjał humorystyczny), podaruję sobie również akapit o erotomańskiej stronie powieści Wrońskiego (choć kusi). Odnotowuję to wszystko na brudno, zostawiam na inne okazje, żeby w razie braku pomysłów nie pisać, że retrokryminał się skończył.
Marcin Wroński, Skrzydlata trumna
WAB, 2012
PRZECZYTAJ TAKŻE WYWIAD Z MARCINEM WROŃSKIM
MAREK OLSZEWSKI O POPRZEDNICH KSIĄŻKACH WROŃSKIEGO