W opisującym dwadzieścia cztery dni pobytu w stolicy Niemiec Dzienniku berlińskim autor określa siebie jednocześnie jako prowincjonalnego poetę światowego, poetę uniwersalnego oraz wyraziciela światopoglądu tragicznego, inteligenckiego pariasa z romantycznym rodowodem. Pisze, że jest poetą-mistykiem-reporterem chwil, etykiem-teoretykiem, tragikiem, magikiem, tragarzem chmur i niepotrzebnych wielkich słów. Pisze: na zawsze pozostanę outsiderem, wędrowcem, poszukiwaczem, drogowcem na drodze, drzewem chodzącym za swoim cieniem. Ten, jak sam siebie określa, Kazik-łazik postuluje życie twórcze, w którym aktywny podmiot kreuje rzeczywistość, a nie tylko uczestniczy w teatrze codzienności (co oznacza: rodzinę, pracę, zakupy, banał oglądania telewizji i tak w kółko).
Przemierzany przez Brakonieckiego Berlin to miasto-kosmos, labirynt, miasto sztuki i muzeów, nowa stolica artystycznej Europy XXI wieku (Neue Nationalgalerie, Bode-Museum). Jak w książce Alfreda Döblina Berlin Alexanderplatz (1929): to aglomeracja, metropolia, miasto-świat, miasto-halucynacja, miasto-zbrodnia. To miasto pruskie i władcze, ale i konwulsyjne miasto Republiki Weimarskiej. To miasto faszystowskie, stolica III Rzeszy, epicentrum germańskiego szaleństwa (Olympia Stadion), to miasto zbombardowane, socjalistyczne (pomnik Marksa i Engelsa), podzielone murem między RFN i NRD, zamknięte i w końcu zjednoczone: swoje liczne rany liżące do teraz, pomimo nowych budowli, gmachów, alei, arterii. Dziś zaś – przesycone topografią ekspiacyjną (Pomnik Ofiar Holokaustu, Deutsches Historisches Museum). Stolica Niemiec w Dzienniku berlińskim to, reasumując, schizofreniczne miasto-upiór i miasto-organizm zmieniające się na przestrzeni lat (Postdamer Platz).
Autor znakomicie wykorzystuje konwencję dziennika. Subiektywne, a niekiedy kontrowersyjne oceny powodują, że tekst czyta się z rosnącym zainteresowaniem. Osobiste rozważania diarysty naturalnie przeradzają się w pozbawione demagogicznej natarczywości fragmenty eseistyczne dotyczące wielkich problemów XX wieku: och te moje nerwice: ten Hitler, ten Stalin te gułagi i konzentration-lagiery, ten los Polski pomiędzy Rosją a Niemcami. Podczas przyjemnego pobytu w Berlinie, który ma wieńczyć pojednanie i przyjaźń polsko-niemiecką, podróżnikowi towarzyszą obsesyjne myśli o obecności zła w historii. Sam dziennik staje się lamentem nad światem i próbą wytłumaczenia zła jako uniwersalnej skazy ludzkiego gatunku (ofiara może stać się w sprzyjających warunkach katem – co przywodzi na myśl słynny eksperyment stanfordzki). Jest pewne, że jakaś cywilizacja powtórzy to, co w XX wieku zrobił niemiecki narodowy socjalizm i rosyjsko-sowiecki komunizm (Jeszcze będziemy zabijać w imię Bestii!). Diarysta przestrzega przed nadejściem kolejnego Nadczłowieka-Bestii w mundurze wojskowym czy Pasterza Bytu-Bestii w uniformie mistycznopartyjnym.
Dziennik Brakonieckiego to anty-credo: Sam nie wierzę ani w Historię jako taką, ani w Człowieka jako takiego, tym bardziej w jakikolwiek Kościół, Partię, Pop Kulturę, Ortodoksję ideologiczną. Autor poszukuje natomiast trzeciej drogi (Prawica i lewica, jedna stara kurwica), projektuje uniwersalne państwo etyczne: Demokrację Jedności Świata. Utwór staje się manifestem pragnienia bardziej prawdziwego, bardziej autentycznego, bardziej sobie i innym wybaczającego społeczeństwa europejskiego, w którym górowałaby Etyka nad Religią (zinstytucjonalizowaną), Szacunek nad Pogardą, Sprawiedliwość nad Niesprawiedliwością, Cnota nad Występkiem, Prawda nad Kłamstwem, dobre Uczucie nad złym Intelektem, Wolność nad Niewolnictwem, Oświecenie nad Ciemnotą. W tym miejscu chyba zbyt dużo słów pisanych wielką literą; przecież nieco wcześniej diarysta wskazywał, że bać się trzeba ludzi jednej, objawionej księgi, jednej objawionej religii, jednej najlepszej ojczyzny, partii, ideologii, jednej najlepszej rasy.
Czy to naprawdę możliwe, czy rzeczywiście nie ma się czego lękać, możemy iść spać w niemieckim łóżku kosmopolitycznym? Przedstawiając swój postulat humanizmu etycznego, program Europy etycznej, a nie etnicznej (Stany Zjednoczone Europy), oraz poszukując nowej drogi narodowej, diarysta balansuje na granicy banalnej moralizatorskiej diagnozy oraz ogólnych, niekonkretnych postulatów (ale czy oczekuję konkretów?). Brakoniecki — ten polski cień w niemieckim kraju — na ulicach współczesnego i historycznego Berlina (a bywa też w Poczdamie, Dessau) poszukuje źródła ludzkiej predylekcji do czynnego zła. Jak to się stało, że Niemcy, ten najbardziej kulturalny i filozoficzny naród Europy, zstąpili do Jaskini Zła? Czy rzeczywiście wystarczy stwierdzić, iż: szaleństwo, zło, ludzki błąd, przemoc są wkomponowane w rozpętaną strukturę społecznego i politycznego, a nie metafizycznego, świata? Czy gdyby autor pozostawił nas z tymi pytaniami, nie oferując jednocześnie jakiegokolwiek programu pozytywnego, czulibyśmy czytelniczy niedosyt?
Dziennik Brakonieckiego to soliloquium, nie może stać się kolejną książką budzącą jedynie/aż niepokój egzystencjalny czytelnika, musi też w pewien sposób otwierać perspektywę konsolacyjną. Wedle autora podmiotem rzeczywistości powinno stać się „ja”, pojedyncze i etyczne, bezbronne wobec świata i systemu, ale łączące aktywne współczucie oraz współistnienie. Taka postawa prowadzi do stworzenia nowego, uniwersalnego paradygmatu narodowego, opartego na twórczym i samodzielnym myśleniu, wyzbytego kompleksów, realizującego zasady skutecznej i nowoczesnej polityki, gospodarki, moralności.
Dawno nie czytałam tak na wskroś osobistego współczesnego, dziennika — dziennika intymnego, którego głównym bohaterem jest doświadczone historycznie miasto.
Kazimierz Brakoniecki, Dziennik berliński
Wyd. FORMA, 2011