Dawno nikt z polskich młodych pisarzy nie obiecał mi tak wiele. Obiecanki-cacanki, a… Nie kończmy. Lampa i Iskra Boża, wydawca także poprzedniej książki autora, powieści Siedemnaście sekund, tym razem oferuje zbiór opowiadań. Rzut oka na okładkę: jeżeli ktokolwiek z czytelników będzie miał skojarzenie z – nieokreśloną, ale jednak dość rozpoznawalną – młodzieżową estetyką, nie pomyli się, a raczej: nie będzie zmuszony do zmienienia tropu. Młodzież w prozie Przemka Guldy gra bezwzględnie pierwszoplanową rolę. Za drugoplanową nagród nie przyznaje się – jeżeli drugim planem miała być Polska (Chłopcy i dziewczęta w Polsce – nie bez powodu chyba umieszcza się to, jakże w ostatnim czasie popularne, słowo w tytule; nie bez powodu literaturę wydaną w Polsce i pisaną po polsku dodatkowo opatruje się tym znakiem; inna rzecz, że tytuł brzmi świetnie) to poza kolorytem lokalnym, kontekstem widocznym w literaturze właściwie zawsze, nic tu ciekawego. Trochę wyblakłych świąt, trochę miejskich landszaftów, kilkoro polskich dorosłych (stereotypowe skojarzenia – uprawnione) – wszystko to stanowi, mało jednak zajmujące, tło. I, co istotne, to niekoniecznie musi być wada. Niezagrożona centralna pozycja każdego z bohaterów opowiadań, wokół których kręcą się inne postaci (raz bliżej, gdy słyszymy o scenach seksu; raz dalej, gdy patrzymy na pozornie bliską bohaterce parę, którą bez większego wahania można by nazwać everyparents), jest przekonującym pomysłem. I tu przechodzimy już do obiecanek.

Wyjątkowość (będę się upierać) prozy Przemka Guldy polega przede wszystkim na tym, co w języku chętnie używanym jeszcze niedawno nazwać by można formą. Przede wszystkim chodzi o sprawę najprostszą, zwracającą uwagę od pierwszych linijek opowiadania. To drugoosobowa narracja, której ze świecą szukać w literaturze, nie poprzestając tym samym na Człowieku, który śpi Georges’a Pereca. Nie do przegapienia jest również fakt, że tylko w dwóch spośród jedenastu opowiadań pierwsze zdanie nie zaczyna się od słów Więc siedzisz.
Pozostałe dwie postaci nie robią wiele więcej – trzecie z kolei opowiadanie otwiera zdanie Więc patrzysz, jak zostają w tyle kolejne martwe wsie (…), w pierwszym natomiast jest jeszcze inaczej: Więc masz na imię Ewelina. Narrator (sądzę, że to na przestrzeni jedenastu odcinków ta sama postać) przyłapuje swoich bohaterów, kiedy nie są w najlepszej kondycji, że o życiowym położeniu nie wspomnę. Nie są już – albo: jeszcze – wtedy zbyt aktywni. Wszystko zaczyna się, gdy narrator „więcsiedzącym” wmawia, a może: wpowiada, opowieść. Siła strumieni jego słów jest absolutna. Słowa ciałami się stają za każdym razem – narrator rzuca swoimi kukiełkami po klubach, łóżkach, poczekalniach u lekarza. Kukiełki są typowe – każda z nich realizuje jakiś model – zwykle inicjacji (jak można się spodziewać – happy end to towar deficytowy), każda z nich jest wyraziście określona pod pewnymi względami, pod innymi zdaje się niedorysowana. Ową niepełność postaci postrzegam skądinąd raczej jako artystyczną koncepcję niż jako niedostatek koncepcji. No więc nasze kukiełki vel modele vel typy słyszą o swoich tragediach, decyzjach, zużytych pończochach i ipodach od narratora, który nie obserwuje ich i opisuje, jak to zwykle bywa, ale mówi do nich samych. A mówi naprawdę nieźle. To może długi kawałek samego początku:

Więc masz na imię Ewelina. Tak, Ewelina. Choć nikt tak cię nie nazywa. Choć nikt chyba nawet nie wie, że właśnie tak nazywasz się naprawdę. Każesz mówić na siebie Meg, bo jeszcze wcale nie wydaje ci się to banalne, pretensjonalne i zwyczajnie głupie.
Tak samo jak banalne, pretensjonalne i zwyczajnie głupie wcale nie wydają ci się jeszcze te wszystkie ciuchy, które zakładasz na siebie codziennie: bluzki w biało-czarne paski, siatkowe podkoszulki, obcisłe jeansy, albo kabaretki, które ku absolutnemu niezrozumieniu matki rozrywasz zawsze w kilku miejscach. Te wszystkie paski z mniejszymi albo większymi, bardziej albo mniej błyszczącymi ćwiekami, ta cała biżuteria, o której wciąż myślisz, że jest zbuntowana i znakomicie pasuje do twojej zbuntowanej duszy.
Bo jesteś przecież zbuntowana. Bezlitośnie zbuntowana. Krzyczysz, tupiesz nogą, robisz groźne miny. Nie uznajesz nikogo i niczego. I wciąż wydaje ci się jeszcze, że jesteś w tej wojnie z całym światem stuprocentowo oryginalna i zabójczo skuteczna.


Pragnienie absolutnej autentyczności i bezkompromisowości, które towarzyszy nie tylko Ewelinie vel Meg, bliskie będzie poniekąd samej narracji książki Guldy. Organizuje on bowiem tekst w taki sposób, że z jednej strony mamy wrażenie, jak gdybyśmy grali w grę o bardzo wyrazistym scenariuszu, z drugiej zaś, jakbyśmy byli tuż obok „więcsiedzących”, w tym samym pokoju. Pozór autentyczności, który narrator osiąga, w zależności od opowiadania (do połowy jest najlepiej – potem wszystko się trochę, proszę wybaczyć, rozłazi) na poziomie założenia (raczej w każdym przypadku) albo na poziomie czytelniczych wrażeń (raczej nie w każdym przypadku), nie jest chyba świadectwem czegoś w rodzaju współczującej naiwności. Narrator opowiada bohaterom im opowieści, bo to on zna ich historie, oni sami raczej nie są zdolni ich poskładać. Siedzą na swoich łóżkach, rzadko decydują się wyrażać potrzebę, żeby ktoś im pomógł, wdają się w nie najszczęśliwsze znajomości – jeszcze nie opowiadają, jeszcze młodzież nie opowiada dla młodzieży, jeszcze doświadcza i nie znajduje czasu i ochoty na opowiastki dla nie wiadomo kogo. Opowiada starszak, który z lekkim uśmiechem, zbliżonym do tego widocznego na twarzach dwudziestoparolatków oglądających teledyski Nirvany, które jeszcze kilka lat wcześniej rozpalały ich serca i kazały powtarzać w myślach I'm so happy 'cause today / I found my friends / They're in my head / I'm so ugly, that's okay / 'Cause so are you. Bunt w starym stylu, proszę państwa, mimo że z ipodem, ale bez MTV z grunge’owymi zespołami. Tu nie należy się do żądnej grupy, ni stąd ni zowąd decyduje się na pójście do seminarium, słyszy się nie raz, że wszystko będzie dobrze i wcale się w to nie wierzy.

Przemek Gulda wciąga w swoje opowieści; czytelnik, nawet jeśli nie zapomni, że się tu nim, bądź co bądź, manipuluje emocjonalnie na wiele sposobów, raczej nie pozostanie obojętny, nie znudzi się już na wstępie. To książka, której największe atuty stoją właściwie w sprzeczności z modelem, jaki proponuje. Jeżeli bowiem nasze kukiełki, będące raczej zapowiedzią bohaterów, wchodzących właśnie w dorosłość postaci (mam wrażenie, że to nie tylko postaci dojrzewających ludzi, ale także dojrzewające postaci – zapowiedzi, pokazowe wersje) gubią się w swoich modelowych historiach, to znaczy, że autor niepotrzebnie je „przykroił” do swoich opowieści. Przy takim zaangażowaniu w artystyczny kształt tekstu – udany i obiecujący, ukształtowanie bohaterów i opowieści w ten sposób wydaje się strzałem we własną stopę. Sztuka czysta is dead. A właśnie na tym poziomie, na poziomie (już nie pamiętam, kiedy jakiś współczesny tekst skłaniał mnie do tego rodzaju rozważań) organizacji tekstu, książka autora Siedemnastu sekund jest najlepsza. Bardzo liczę na to, że kolejne propozycje Guldy będą nieco bardziej konsekwentne – ryzyko popłaca, szczególnie jeśli nie jest połowiczne. Liczę też na to, że rozstanę się ze skojarzeniami – na pewnym poziomie – z tendencyjnością w stylu Sylwii Chutnik i cieniem moralizatorstwa, przejdę natomiast do – nieobarczonego takimi niesympatycznymi zastrzeżeniami – opisu charakterystycznej prozy Przemka Guldy, którego druga książka była obiecująca, rozczarowująca i inspirująca zarazem.


Przemek Gulda, Chłopcy i dziewczęta w Polsce
Lampa i Iskra Boża, 2011


Olga Szmidt (1989) – studiuje polonistykę (specjalizacje antropologiczno-kulturowa i krytyka literacka) na Uniwersytecie Jagiellońskim. Współredaguje „Popmodernę”, redaktor naczelna „Polisemii”. Pisała m.in. dla „Dekady Literackiej” i „FA-artu”. Interesuje się przede wszystkim problemem podmiotowości w literaturze współczesnej. Z wielką przyjemnością ogląda także filmy, obrazki i teledyski.