Katarzyna Sagan: Jak zaczęła się pana przygoda z Joyce'm? Jak doszło do tego, że postanowił pan przetłumaczyć jedną z najbardziej nowatorskich i zarazem tajemniczych książek w historii literatury?


Krzysztof Bartnicki:
Nie miałem przygody z Joyce'em, ale z Finnegans Wake. Próbuję pilnować rozgraniczeń, także w języku, słów "James Joyce" i "Finnegans Wake". Finnegans Wake nie jest dla mnie, jak na przykład dla Zenona Fajfera, dylogią z Ulissesem, ani, jak na przykład dla Piotra Pazińskiego, niekoniecznością obok Ulissesowego apogeum, ani, jak dla innych, naturalnym zwieńczeniem pisarstwa Joyce'a. Dla mnie Finnegans Wake to zbiór jednoelementowo dostateczny i alfaomegiczny.

Przygoda zaczęła się na studiach, kiedy nie wiedziałem, co to Finnegans Wake, i trwa do dziś, kiedy nadal nie wiem, co to (tylko pewniej i głębiej). Powody wzięcia się za Finnegans Wake były rozmaite, od życiowo prozaicznego po wyzywający intelekt.


Finneganów tren jest jednym z niewielu całościowych przekładów Finnegans Wake James'a Joyce'a. Jak pracuje się nad tłumaczeniem utworu, będącym kwintesencją tego, co nieprzekładalne?

Nieprzekładalny jest dla mnie każdy tekst w urdu, nagłówek dowolnej chińskiej gazety, byle ulotka po norwesku, a częściowo i menu węgierskiej restauracji. Nieprzekładalność to pojęcie względne. Gdybym wierzył w nieprzekładalność Finnegans Wake, tobym nie zaczął pracy. Skoro zaistniały przekłady na inne języki, no to jednak pokrzepiały mnie, że się (u)da.


Joyce swoje ostatnie dzieło pisał ponad 16 lat, panu proces tłumaczenia zajął lat 10, w międzyczasie w „Literaturze na Świecie” ukazały się fragmenty tego przekładu.
Miewał pan chwile zwątpienia, że nie uda się dobrnąć do końca?



Krzywa opadała tak: ekstaza – radość – słaba radość – zobojętnienie – poczucie przymusu – frustracja – złość – wielka złość – wściekłość. Co może ciekawe, dla aktywności tłumacza najgorsza była faza obojętności, bo było mi wszystko jedno, czy tłumaczę oraz czy robię to dobrze czy źle. Złość napędzała motywację, wściekłość dodawała sił. Chwile zwątpień "czy to, co robię ma sens (translatorski)" zdarzały się zawsze. Ale w fazach euforycznych chciało się je rozpraszać nowymi pomysłami, dodatkowymi lekturami pomocniczymi, mailowymi dyskusjami z parą Bazarnik-Fajfer, a w fazach nieeuforycznych – nic z tego.


Język Finnegans Wake jest wyjątkowy – wieloznaczny, wyrażający wiele poziomów znaczeń jednocześnie, „w zasadzie angielski”, choć włączający struktury obce,  zacierający znaczenie, aby – paradoksalnie – w ten sposób je rozwinąć. Znalazł pan klucz do językowego imperium Joyce’a? Można tu mówić o pewnych regułach, prawidłowościach, analogiach?

Trzeba być blisko, jak najbliżej oryginału, bo nigdy nie wiadomo, kiedy w nim angielskie cod zechce oznaczać rod, a to sod, a to god, a to dog, a to chien lub Hund, a to Chińczyka i Huna. Dbanie o bliskość polskiej dominanty przekładu i angielskiej dominanty oryginału jest trudne, bo języki nie są z tych samych grup, acz wszystko zostaje w jednej rodzinie. Oto przykład fuzji: w "in the boke of the deeds" (013.30-31) angielskie book of the dead i polskie księga umarłych złączyłem "w księdeed bookmarłych".


W oryginale kwestia znaczenia poszczególnych słów jest równie ważna, co ich układ w rytmiczne i melodyczne sekwencje. Jak udało się panu oddać w tłumaczeniu ideę dzieła, które czytać należy na głos?

Joyce sugerował, by czytać na głos (z irlandzkim akcentem), ale i to, żeby zajmować się dziełem przez wieleset lat, a przy tym nie spać. Nie słucham więc Joyce'a, no, nie zawsze. Wolę założyć, że najpełniej język Finnegans Wake sprawdza się nie na głos, ale w formie pisemnej, bo nie wybierając fonetycznej realizacji słów, paradoksalnie, ocalamy wszyskie możliwości artykulacyjne. Przykład z głowy. Proszę przeczytać po polsku "i wanna do win". A teraz po angielsku "I wanna do win". A teraz proszę nie czytać na głos. Ta trzecia droga jest najlepsza, ona zresztą poszerza możliwości manewrów semantycznych.

Jako tłumacz pracuje pan także, a być może przede wszystkim, z językiem ojczystym. Jak zatem pana zdaniem polszczyzna radzi sobie w konfrontacji z językiem, który rozbija wszelkie konwencje, pełnym językowych gier, kalamburów, słów-kluczy, intertekstualnych aluzji?

Ja jestem zafascynowany kreatywnością języka, potencją raczej niż faktycznością, raczej neologizmem niż słownictwem codziennym, wolę wyjątki od reguł. Lubię sprawdzać, co można zdziałać w języku i z językiem. Polski nie ma gorszych możliwości niż angielski, choć pewnie ma inne. Jest – tak jak angielski – gotowy do gier, kluczeń i aluzji. Jeśli ktoś uzna mój przekład za przykład obrotności polszczyzny, zwłaszcza w dość nieprzyjaznym środowisku angielszczyzny, na którą została rzucona – to będzie dla mnie najpoważniejszy komplement.


A w drugą stronę? Przekładał pan także poezję Leśmiana na angielski. Było równie ciężko?

Przekładałem ponad sto utworów Leśmiana, ale przyznałbym się do pięciu, może sześciu, a właściwie do pojedynczych linii. Przekładałem jeden utwór Joyce'a i cieszy mnie w nim dwadzieścia procent, maks, ale jednak więcej. Z tego matematycznie wynika, że Leśmian jest dla mnie trudniejszy. Ale to dlatego, że Leśmiana łacniej lubię i snadniej rozumiem. Uczucie zobowiązuje, i rozumienie zobowiązuje – do działań dobrych. Trudniej mi trafiać dobrze do celu nienatywnego.

Czym Finnegans Wake jest dla pana jako czytelnika, jeśli po przetłumaczeniu książki da się w ogóle tak jeszcze na nią spojrzeć?

Czytelnikiem Finnegans Wake być nie chcę. Czytelnikiem Finneganów trenu będę mógł się stać, kiedy zapomnę, co i jak tłumaczyłem. Proces zapominania własnej pracy postępuje wartko. Przypuszczałem kiedyś, że wcale nie zechcę zostać odbiorcą spolszczenia. Ale myliłem się. Chętnie zajrzę, żeby poczytać sobie tak, jak (w mojej opinii) czyta się najfajniej – bez musu i pośpiechu, na chybił trafił, fragmentami.

Krzysztof Bartnicki – tłumacz, autor wydanej w serii Liberatura powieści Prospekt emisyjny, autor słowników, stypendysta MKiDN w dziedzinie przekładu. Publikował fragmenty Finnegans Wake w „Literaturze na Świecie” i „Przekładańcu”. Dokonane przez niego tłumaczenie Finneganów trenu jest jednym z niewielu całościowych przekładów Joyce'owskiego arcydzieła (po francuskim, włoskim, niemieckim, holenderskim, hiszpańskim, portugalskim, japońskim i koreańskim). Praca nad przekładem zajęła tłumaczowi ponad dziesięć lat.