Książka Włoskie szpilki to zbiór siedmiu opowiadań albo też siedem obrazów z życia jednej dziewczynki, Magdaleny Tulli, córki Polki i Włocha; córki kobiety, która przeszła przez Auschwitz i mężczyzny, który przyleciał z Mediolanu, kobiety odsuwającej córkę i mężczyzny, który kontakt z nią ogranicza do niezbędnego minimum. Niemaskowany autobiografizm nie powinien jednak zawężać nam pola widzenia: książka ze wszech miar zasługuje na to, by nie upychać jej w kategorii wspomnień. Czytelnikom Tulli Włoskie szpilki pokazują egzystencjalną sytuację, z której rodziła się wizja świata poprzednich jej książek.

Zacznijmy od okładki – to ograny chwyt, trudno się jednak od niego powstrzymać, gdy nie tylko ilustruje ona leitmotiv zbioru, ale i współgra z czymś, co można by chyba określić jako wymowę książki. Na tle nieokreślonej szarości rozrzucona wrogo i obco czcionka, a na wierzchu mała reprodukcja okładki Mojego pierwszego Palazziego, ilustrowanego słownika dla włoskich dzieci, której czerwień, mimo iż przybrudzona, jaskrawo odcina się od otoczenia. Słownik jest być może kluczowym motywem zbioru: przewija się często, jest już nie tylko śladem, jak buty czy nazwisko, ale dowodem, dokumentem zaświadczającym o istnieniu innej rzeczywistości. Rzeczywistości, w której naturalnie występują przedmioty pokazane w słowniku i, co może jeszcze ważniejsze, brak wielu innych, znanych z polskiego podwórka, szkoły, ulicy. Ta inna rzeczywistość oraz ta nie-inna, swojska, obecna, określają całe doświadczenie bohaterki. Poczucie niekonieczności tego, co tu i teraz, poczucie życia w jednej z wielu (dwu przynajmniej) gier, której reguły są boleśnie wbijane do głowy i odczuwane na ciele, sprawia, że nie tylko słowa, z rożnych kompletów wzięte, nie przylegają do rzeczywistości, ale sama ta rzeczywistość zaczyna okazywać się dość wątpliwa. Metaforyka krawiecka, mocno obecna już we wcześniejszych książkach Tulli, być może tu ma swoje źródło – odmienność kroju ubrań to element podstawowy dla rozróżnienia światów: mediolańskiego, do którego należy ojciec, i polskiego, w którym bohaterce przychodzi żyć na co dzień.
Różnica kroju, dosłownie pojmowana, różnica tkanin, jakości materii, wykonania – to wszystko elementy, z których rodzi się intuicja, że światy nie tylko nie są równoważne, ale i równorealne. Czy nasz świat nie jest przypadkiem gorszy? – pyta się (się – bo nie ma kogo) dziewczynka.

Ale „gorszy” znaczy mniej czy bardziej prawdziwy? Ten świat to Polska Ludowa lat 60., kraj, w którym nikt nie chciał mieszkać, naprawdę nikt, jak mówi bohaterka. Z perspektywy, jednocześnie kilkulatki oraz dojrzałej kobiety, która z niej wyrosła, widzimy szarą rzeczywistość (a „szarość” nie jest tu kwestią frazeologizmu). O ile nie jest ona całkowicie tekturowa, składa się wyłącznie z elementów coś udających, wyrobów państwowego przemysłu do czegoś tam podobnych. Tulli delikatnie kreśli też obraz społeczeństwa, ludzi bezsilnych i zmęczonych, pragnących innego świata, ale odrzucających każdą obcość, wrogo do siebie nastawionych, zawistnych, niezdolnych do otwarcia i zrozumienia.

Narratorka nie ukrywa ogromnej niechęci do tej rzeczywistości, ale słowo „krytyka” być może byłoby niewłaściwe. Podstawowym problemem jest rozumienie. Rzeczywistości mają swoje regulaminy i swoje „skłonności”. Bywają okrutne i niezrozumiałe (bardzo często), ale jedyne, co można zrobić, co można powiedzieć czującemu krzywdę, to, że nie ma w tym jego, jej winy, to świat ma do tego skłonność: ten wniosek dorosła pisząca chciałaby móc przekazać sobie-dziewczynce.    

Istnieje też inny świat. Już mała dziewczynka zauważa, że logika obowiązująca Polaków jest inna od tej zakładanej przez Włochów. Na pozór włoskości, poza tytułem, wiele w tej książce nie ma. A jednak jest faktem zasadniczym, i nie tylko jako element określający bohaterkę, wyróżniający ją. Niezwykle subtelnie oddaje Tulli różnicę narracji polskiej i włoskiej. Kluczowe pod tym względem (już w tytule) jest opowiadanie Niezgodność brzmień. Ta opowieść o włoskiej rodzinie brzmi w polskich uszach jak bajka: czyny są proste, motywacje dość jednoznaczne, jest miłość i zapał, i urokliwa sceneria. I tylko czasem jakieś słowo z „naszego” słownika (np. takie „zabory”) każe pomyśleć, że ta opowieść przecież delikatnie podważa inną, tę dobrze znaną – naszą.

Ta zabawa w konfrontację opowieści doprowadzi jednak w końcu do zderzenia perspektyw dwóch stron żelaznej kurtyny, a konkretnie do dyskusji między świadomością historyczną Włoszki i Polki, kobiety z dobrego mediolańskiego domu, która o wojnie myśli w kategoriach rozsądku i absurdu, i kobietą z Warszawy, która mówiąc o niej, nie potrafi ukryć histerycznej nuty w głosie. Źródeł tej różnicy upatruje Tulli, między innymi, w poczuciu sprawczości: nie ma nic równie upokarzającego, twierdzi, jak bycie, po prostu, ofiarą. Włosi nie taszczą ciężaru przeszłości, bo wiedzą, że nie obyło się bez ich udziału, bez ich winy. Mogą opowiadać anegdoty o kawie na kartki i brakującej śmietance w okupowanym Mediolanie.

Włoskie szpilki to jednak nie książka rozliczeniowa, choć oskarżonych mogłoby być tu wielu. To przede wszystkim zbiór opowieści o dojmującej samotności, poczuciu braku relacji z kimkolwiek, z rówieśnikami, z ojcem, a przede wszystkim z matką, której spojrzenie nie chce potwierdzić istnienia córki; o poczuciu „bycia problemem” albo zapomnianym drobiazgiem. O przygniatającym ciężarze cudzej przeszłości, o której nawet nie było dane usłyszeć. O rozpaczliwej walce o uznanie swojego istnienia, i własnej historii, mimo iż wszyscyśmy już zginęli. O odkryciu, że przyszłość musi wciąż być.

Narracja dziecięco-dorosła jest dla tych opowieści kluczowa. Pozwala autorce pisać o okrucieństwie świata i niepewności istnienia w sposób najbardziej naturalny. Ale nie o efekt estetyczny tu chodzi, z pewnością nie o wzruszenia, choć Szpilki są wspaniałą książką o byciu dzieckiem. Chodzi raczej o uzależnienie dorosłego od dziecka: bo mimo wszystko nie wiadomo, czy dorosła narratorka bardziej chce swojej zagubionej dziewczynce pomóc, czy sama tej pomocy potrzebuje.

W tej niezwykle osobistej książce Tulli nie pozwala sobie na rozpuszczenie języka. W jej doskonałej polszczyźnie pobrzmiewają echa precyzyjnych fraz Italo Calvino czy Fleur Jaeggy, autorów, z którymi bez wątpienia łączy ją nie tylko fakt tłumaczenia ich książek, ale i sposoby mówienia o tej rzeczywistości, która być może jest mniej prawdziwa niż słowo. Tulli w swoich książkach w różnych kontekstach pisze o wadze wyczucia formy, a każdy akapit Szpilek udowadnia czytelnikowi moc takiego ujęcia trudnej materii: zdania i obrazy uderzają bez efekciarstwa, są kunsztowne bez estetyzacji, chwytają za gardło bez grama sentymentalizmu.
    
Pozycja Magdaleny Tulli na polskiej scenie literackiej jest już stabilna. Najnowsza książka nie zmieni wysokich ocen krytyki, a może pozwolić szerszym kręgom czytelników wniknąć w świat tej prozy. We Włoskich szpilkach rzeczywistości, tej obleczonej w ciało, jest znacznie więcej niż we wcześniejszych utworach, a jednocześnie mają tu swe źródło i pojawiające się w nich dyktowe dekoracje, i zastępy postaci w drelichach, i ulubiona metaforyka finansowo-krawiecka. Może więc ostatnia książka Tulli powinna być pierwszą, otwierającą jej świat dla czytelnika? To jednocześnie niezwykle przejmujące świadectwo i opowiadania najwyższej próby, do których warto będzie wracać.


Magdalena Tulli, Włoskie szpilki
Nisza, 2011