Ja jestem przechodniem
Naszą podróż rozpocznie quasi-filozofia, introspektywna wędrówka, „metafizyczne” dryfowanie po rzeczywistości czy też precyzyjniej – (auto)analiza wewnętrznego wszechświata. Jej punktem wyjścia będzie wyrażenie, które posłużyło za tytuł książki. Konwicki, jak powtarza w niemal każdej rozmowie, jest w permanentnym pośpiechu – wewnętrznym, duchowym, mniej fizycznym, chociaż dostrzega przykry pośpiech starzenia się (ale nie! raz Konwicki biegnie przez ulicę z Kanieckim – czyżby nieliczny z objawów pośpiechu „zewnętrznego”?). Poniekąd ów pośpiech, pęd (élan vital?) odnieść należy do poszukiwania przez autora prawdziwego życia, jakby otaczająca go rzeczywistość była jedynie złudzeniem, iluzją (może też trochę należałem do takich ludzi, którzy żyją byle jak, w pośpiechu, w oczekiwaniu na to prawdziwe życie, które przyjdzie). Pośpiech konotuje zmienność, ruchliwość, niepokój, skrótowość i takie też, bo uzależnione od nastroju pisarza, są rozmowy Kanieckiego z biednym panem Konwickim.
Refleksyjny wydźwięk spostrzeżeń Konwickiego ogniskuje się wokół konstatacji, że zasób naszych doświadczeń (…) jest bardzo skromny. Nieustanna świadomość małości i znikomości egzystencji zestawiona zostaje z myślą, iż nasz byt, jakkolwiek byłby ograniczony w czasie i przestrzeni, kryje w sobie element nieznanego i nienazwanego – tajemnicę, nieodkryte, które konstytuuje istnienie. W orbicie rozważań Konwickiego o bycie i introspektywnym świecie odnajdziemy również namysł nad indywidualnym stosunkiem do wiary (jakkolwiek ową wiarę rozumiemy) – są pewne rzeczy, które w człowieku kołaczą, zmieniają kolor, rozmiar, charakter. To są sprawy, które trzeba zostawić w spokoju. Owa sfera tajemna, pełna niedomówień i niedopowiedzeń stanowi w oczach Konwickiego główny motyw jego twórczości.
Na drugim biegunie znajduje się intelektualna spekulacja Konwickiego oscylująca wokół biologicznych i fizycznych praw rządzących naszą przestrzenią. Rozważania quasi-naukowe (pisarz posługuje się raczej wiedzą popularnonaukową niż naukową sensu stricto) prowadzą go do uwag o roli przypadku w budowaniu dzisiejszej wiedzy, co znów stanowi ciekawy asumpt do dociekań o charakterze quasi-filozoficznym, duchowym. Zainteresowanie sferą przyrodniczą determinuje spojrzenie pisarza na współczesne społeczeństwo. Wnikliwie dokonuje on rekapitulacji i podsumowań o charakterze socjologiczno-biologicznym, między innymi trafnie zauważając ludzką potrzebę wyróżnienia się. Owo zaznaczenie swojego istnienia przejawiać się może na różnych planach – artystycznym (wszyscy teraz piszą książki, stwierdza Konwicki), sportowym (niegdyś sport był bezinteresowną formą spędzania czasu, dzisiaj jest biznesem) czy naukowym. W aktywności współczesnego człowieka widoczne jest przejście ku modelom biznesowym i marketingowym zagraniom.
Ja tak za dobrze, jak pan wie, nie pamiętam tych swoich książek
Nauki, w przeciwieństwie do sztuki, potrzebuje każdy – konstatuje Tadeusz Konwicki. Sztuka bowiem działa na nierozpoznanych przez odbiorcę (czytelnika, widza) obszarach, łączy się z nieuchwytną tęsknotą czy nostalgią. Spośród licznych artystycznych działań i realizacji najwięcej czasu oraz miejsca poświęca Konwicki w rozmowie filmowi, literaturze, a także muzyce. Mimochodem, dzięki determinacji Kanieckiego, autor nakreśla portrety bliskich przyjaciół i znajomych ze środowiska artystycznego – plastyków, aktorów, pisarzy.
Film ujmuje Konwickiego swoją zwięzłością, lakonicznością, dążeniem do skrótu, w przeciwieństwie do teatru, gdzie aktorzy przeciągają – jego zdaniem – w nieskończoność jeden gest czy słowo. Przygoda z kinematografią uczy lapidarności, oszczędności, wyzbycia się patosu. Zachwyca Konwickiego-odbiorcę poezja, ale przede wszystkim taka, która odznacza się rytmem i rymem. Z perspektywy autora Wniebowstąpienia literatura (en bloc) ma bardzo krótkie nogi. Gdy przychodzi inne pokolenie, w ślad za nim zjawia się nowa literatura; Konwicki opowiada o jej silnym wpływie na swoją generację, o szczególnym powojennym poszukiwaniu epickości (oddźwiękiem tego są dłuższe powieści Konwickiego). I paradoksalnie skrótowość, lapidarność, która tak pociąga autora, stoi w sprzeczności z niegdysiejszym zamiłowaniem do długich powieści. Dzisiaj zaś, jak zauważa Konwicki, większość polskiego społeczeństwa wybiera literaturę lekką, łatwą, niekoniecznie przyjemną – czyli średniej jakości romanse czy powieści obyczajowe. W ujęciu pisarza to muzyka stanowiłaby ponadczasowy przejaw artystycznych działań (Konwicki mówi wiele o swoim wyczuleniu na dźwięk, nawiązując do zrealizowanych przez siebie filmów). Nawet malarstwo i film są w stanie przetrwać próbę czasu; tymczasem literatura – to jest gadulstwo. To wszyscy są uzdolnieni, nie mogę powiedzieć, dowód tego ma pan w księgarniach, wszyscy piszą. Konwicki, jak deklaruje, zaprzestał czytać literaturę współczesną, do czego przyczynił się przesyt debiutanckich tekstów, które w czasie pracy w wydawnictwach i redakcjach był zmuszony poznać. Teraz zaś chce we własnym wszechświecie pobyć.
Przy okazji rozmów o sztuce prowokacyjnie podkreśla: nie znam swoich książek, bo nigdy nie czytałem ich. Niektóre fragmenty pamiętam, ale niektórych zupełnie nie. Analogicznie z wyreżyserowanymi przez niego filmami. Jak przewrotnie utrzymuje, nie wie, dlaczego tworzył filmy i pisał książki – po prostu chciał to robić. Dostrzega jednak w swojej działalności artystycznej z jednej strony nutę spontaniczności, z drugiej zaś instynktowne pragnienie pozostawienia jakiegoś śladu. Zaznacza, że w literaturze znajdują się fragmenty doświadczeń, przeżyć, uczuć i emocji – każdy człowiek, który pisze, wykorzystuje swoje doświadczenie albo wykorzystuje zbudowaną na nim swoją wyobraźnię. Znamienne i poniekąd paradoksalne to stwierdzenie, bowiem w wielu momentach, gdy Kaniecki próbuje zlokalizować konkretne elementy powieściowego świata i zestawić je z faktami, Konwicki zniechęca się. Ale autor widzi siebie po swojemu, a odbiorcy percypują artystyczny świat wykreowany w jego dziełach w odmienny sposób, dlatego też niezmiernie elektryzujące i owocne będą te „spięcia” na linii Konwicki-Kaniecki (twórca-odbiorca).
(…) tak bardzo momentowi temu nie wierzę. Bo nie wiem, jaki jutro będzie moment
Rodzinna Kolonia Wileńska, wileńskie przestrzenie, gwiaździste niebo, samoloty i nieustanne wrażenie, że czas zatrzymał się tam w XIX wieku, a także wspomnienia dotyczące rodziny – stanowią najbardziej intymne elementy rozmów Konwickiego i Kanieckiego. W wileńsko-rodzinnym kręgu tematycznym odnajdziemy piękne wspomnienia o żonie Danucie, graficzce, ilustratorce książek (wśród nich wyznanie: To może nie jest przypadek, że jak Danka umarła, to mi się odechciało pisać) i córkach, nie brakuje także reminiscencyjnych portretów matki i ojca pisarza. Z uznaniem wspomina Konwicki swoich nauczycieli. Nostalgiczna podróż w czasie staje się jednym z ważniejszych momentów, których świadkami jesteśmy my – podsłuchujący rozmowę Konwickiego i Kanieckiego.
Częściowo na karb „wileńskiego” pochodzenia (oraz wewnętrznego usposobienia) zrzuca pisarz winę za swoją… wstydliwość – tyleż skromność czy pokorę, ile dumę, poczucie samowystarczalności. Te cechy osobowości twórcy są, jak się zdaje, głównym źródłem lęku, jaki wzbudza w Konwickim zbiorowość, tłum, masa. Na autoportrecie stworzonym z urywków wspomnień jest zatem pisarz (nie)spiesznym przechodnim, unikającym dużych zbiorowości ludzkich, acz z szacunkiem podchodzącym do każdego człowieka… Ale aż by się chciało dopowiedzieć: kiedy ów człowiek zadaje mu niewygodne pytania, cierpliwość Konwickiego się kończy, a rozpoczyna intelektualno-artystyczna gra.
Historyczność (zmiana pokoleń i doświadczeń) przejawia się głównie w jednym z najciekawszych tematów rozmów – walce partyzanckiej. Kaniecki podrzuca jedno słowo, myśl, punkt zaczepienia, a pisarz z pewnym ociąganiem, niechęcią, wileńską wstydliwością rozpoczyna opowieść, której nie kończy, ba! którą porzuca, chociaż niekiedy do niej powraca, podejmuje ją na nowo. Równie zajmujący dla czytelnika wydaje się romans Konwickiego z polityką. Po drugiej wojnie światowej, po upadku języka, estetyki, etyki, pisarz, jak wszyscy, poszukiwał swojej drogi. Zaryzykował i wybrał socjalizm. Nie atakował go później en bloc, ale piętnował sytuację, jaka się wytworzyła z fatalnych prób realizacji socjalizmu. O swoich doświadczeniach z polityką nie chce rozmawiać szerzej, otwarcie jednak przyznaje, że nigdy nie należał do Solidarności, bo po PZPR nie chciał mieć już nic wspólnego z polityką. Być może te doświadczenia stanowią podwaliny myśli Konwickiego: że nie należy pouczać drugiego człowieka, gdy nie żyło się w jego czasach i gdy brak wspólnoty doświadczeń jest aż nazbyt widoczny. Należy, unikając moralizatorstwa – tak po prostu – żyć przyzwoicie…
No jak ja mogę z panem rozmawiać, jak pan lepiej wie o mnie, niż ja o sobie?!
Niezmiernie atrakcyjnym i na swój sposób fascynującym elementem W pośpiechu są niby-glossy Konwickiego, mające na celu zwrócenie uwagi na rozmówcę. Opisy interakcji pytany-pytający połączone są w dużej mierze z dywagacjami oscylującymi wokół pamięci, procesu przypominania sobie oraz zapominania (a owe dywagacje, jak to bywa u artystów, niejednokrotnie zahaczają o autokreacyjny mit). U mnie to są fragmenty, wyrywki z życiorysów – powie Konwicki, dlatego też sięga po usprawiedliwiające legendy, wyjaśnienia dla własnych niedoskonałości, zwłaszcza omylnej pamięci: ja mam (…) dość marną pamięć i ja się boję jakichś takich zdecydowanych oświadczeń, które by mogły służyć jako dokument.
Widoczna jest tu ciągła – zamierzona czy nie – gra Konwickiego z Kanieckim. Niekiedy zwraca się do interlokutora wręcz intymnie per „Przemeczku”, innym razem już stanowczo, starannie budując (ironiczny) dystans – „panie doktorze”. Często zagaduje do adwersarza… w języku rosyjskim, bez wyraźnie zarysowanego powodu. Stawia wymagania: Ja od pana żądam agresywnych, niezwykle zapładniających, rewelacyjnych pytań. Co jakiś czas popędza i ponagla (jest sztuką zadać jakieś interesujące pytanie) czy wręcz gnębi (Niech pan przestanie robić miny i patrzeć przenikliwie, tylko ciekawe pytania zadaje, a nie takie ogólne jakieś). Z drugiej zaś strony kryguje się, tłumaczy, że z wiekiem zaczyna mu brakować słów, nie może już błyszczeć elokwencją. Konwicki przestrzega ściśle i skrupulatnie godzin rozmów. To, co miał powiedzieć, już powiedział i nie ma nic do dodania (Ja, niestety, co chciałem powiedzieć, to powiedziałem, tylko żyję za długo. to nie jest to, że stałem się impotentem – ja nie odczuwam potrzeby pisania). Niekiedy bywa pobłażliwy, dobroduszny, wyrozumiały, innym razem stwierdza autorytarnie, że różnica pokoleń, nieprzystawalność doświadczeń uniemożliwia opowiadanie o pewnych sprawach, gdyż zbyt wiele musiałby tłumaczyć, a przecież żyje… w pośpiechu.
Cenne są (nie)oczekiwane zwroty podczas rozmów Konwickiego z Kanieckim. Momenty zawahania, zawieszenia głosu, ciszy, zastanowienia. Autora Małej apokalipsy interesują komplikacje. I widać to w strukturze jego wypowiedzi – utkanej misternie z licznych dygresji, reminiscencji, zmian kierunku rozmowy (Tak mówię i zarazem podaję w wątpliwość to, co mówię – bo takie są moje obyczaje), nagłego przerwania strumienia wypowiedzi – Ale coś chciałem powiedzieć głębokiego i po drodze zapomniałem. Do czego ja, nieszczęsny, zmierzałem? Patrzę na pana cyniczny uśmiech i to mnie peszy. Szalenie wygodna to obrona przed kłopotliwymi pytaniami. Konwicki co rusz przywdziewa maskę człowieka z wykształceniem podstawowym (względnie prowincjonalnego skryby), który siłą rzeczy skazany jest na przegraną w słownym pojedynku z doktorem. Alternatywą pozostaje rola starego, biednego człowieka męczonego i dręczonego pytaniami przez młodego i dociekliwego adwersarza (Wie pan, ja się boję nawet odpowiadać na pytania – dlatego że moje wynurzenia mogą stawiać mnie w złym świetle. Czytelnik może powiedzieć: to jakiś debil, po co go ten pan Przemek dręczył). A czytelnik zastanawia się, na ile to prawdziwa, nieskrywana wstydliwość wilnianina, a na ile ironiczny uśmiech i autokreacja twórcy. (…) pan jest w gruncie rzeczy autorem książki, ja jestem ofiarą biedną. Dopadł pan schorowanego faceta, zniechęconego, i stworzył pan z niego jakiś portret, za który pan odpowiada. Ja już nie będę miał sił podać pana do sądu, to panu się jeszcze do tego upiecze – puentuje Konwicki. Jednakże w ostatecznym rozrachunku to on przyprawia iście gombrowiczowskie gęby, wytwarzając wizerunek zarówno własny, jak i swojego interlokutora. Dookreśla Kanieckiego, wydobywa go niekiedy na pierwszy plan, by zwrócić na niego uwagę odbiorcy i tym samym jednocześnie oddalić od siebie jego spojrzenie.
W pośpiechu to rzeka dygresji, morze opowieści, asocjacji i słów. Wspaniały prezent od Tadeusza Konwickiego i Przemysława Kanieckiego.
Tadeusz Konwicki, Przemysław Kaniecki, W pośpiechu
Czarne, 2011