Wejście Smoka. Trailer
sugeruje nawet, że mogą to być ofiary śmiertelne. Oto oczom widzów ukazuje się dość kuriozalna drużyna: karatecy, kickbokserzy, źle ubrany mężczyzna w średnim wieku i androgeniczny dziwoląg wysmarowany błękitną farbą i brokatem. Na dodatek wszyscy uskuteczniają zachowania, które możemy zaobserwować w teatrze stosunkowo rzadko, a mianowicie... trenują sztuki walki. Zająłem miejsce wzdłuż bocznej krawędzi sceny – stąd dość łatwo mogłem zaobserwować reakcje innych widzów. Panowie byli wniebowzięci – w końcu pranie po pyskach, a nie jakieś tam filozoficzne międlenie! Gdzieś z tyłu głowy przemknęło pytanie, o ile procent wzrósłby odsetek mężów zabierających ochoczo swoje żony na spektakle, gdyby reżyserzy włączali w swoje realizacje więcej tego typu aktywności fizycznej? Zostawię to jednak socjologom teatru.

Wszystkie postaci zgromadziły się w konkretnym celu: chcą zagrać w polskim filmie kung-fu. I tu pojawia się pierwszy zgrzyt. Bynajmniej, nie chodzi mi o to, że określenie „polski film kung-fu” brzmi jak oksymoron, jak (dajmy na to) „czeska marynarka wojenna”, pamiętamy w końcu film Karate po polsku i pewnie dałoby się znaleźć w Polsce z dwanaście osób, którym się podobał. Zgrzyt powoduje raczej pojawienie się na scenie nowego aktora. Nie ukrywam, że ostrzyłem sobie zęby na zobaczenie Tymona Tymańskiego na teatralnych deskach, w końcu mało który polski artysta rockowy jest obdarzony taką vis comicą jak on. Niestety, ze wszystkich talentów, które posiada Tymon, aktorski zdecydowanie się wyróżnia. Przede wszystkim dlatego, że nie istnieje.

To, co obserwujemy przez pierwsze piętnaście minut to mieszanina bardzo średniego aktorstwa udekorowanego gagami i stylizacją rodem ze szkolnego apelu. Nie ma się jednak co uprzedzać, zapewne zostajemy wciągnięci w postmodernistyczną grę znaków i sugestii, w końcu „polskie kung-fu” ewokuje od razu nasze zamiłowanie do bycia „papugą narodów” i dostarczania kopii, które zazwyczaj charakteryzuje to, że nijak nie pokrywają się pod względem jakości z oryginałem.
Samo centrum polskiego piekiełka: dwaj starsi panowie, którzy chcą zostać aktorami, jednak nie potrafią zupełnie nic, jako żywo przypominają zmultiplikowanego Piotra Pietrzyka z Rejsu Piwowskiego, zaś pięćdziesięcioletniego mężczyznę niemiłosiernego kaleczącego (sam w sobie kaleki) utwór Dary losu widzieliśmy już pod rozmaitymi postaciami w naszych rodzimych talent shows. To ma być ta postmodernistyczna gierka? Raczej Kabaretowy Klub Dwójki, a nie żaden tam postmodernizm.

Rzeczywiście, całość zaczyna stopniowo nabierać ciężaru, w czym niewątpliwa zasługa obudwu Peszków. W samym środku castingu zjawia się niemłody już mężczyzna, który szafuje na prawo i lewo sentencjami przywodzącymi na myśl mądrości ze wschodnich filozofii, po czym z gracją paruje ciosy kolejnych oponentów. Pan Doskonały? Übermensch? Ten energiczny starszy pan o wyraźnie europejskich rysach przedstawia się jako Bruce Lee (Jan Peszek).

Mit to strefa buforowa między nieprzejrzystością rzeczywistości a bezpośrednim, może nieco atawistycznym, doznaniem. Jak można się więc dziwić, że przyjmujemy go z otwartymi ramionami i ugaszczamy z należytym dostojeństwem, skoro czasem tylko skrót myślowy wywiedziony z mitu może nas uratować przed potwornością życia? Kandydaci na gwiazdy kina kung-fu z marszu przyjmują zasady gry: nieistotny jest tutaj poziom prawdopodobieństwa – wystarczy, że nikt nie będzie zgłaszał sprzeciwu, a konwencja, jaką zastosują, przykryje marność całego przedsięwzięcia. Mit mnoży mit, w ślad za ojcem pojawia się Kruk (bardzo dobry Błażej Peszek), który sprawia wrażenie postaci o podwójnej proweniencji: z jednej strony przypomina o legendotwórczej mocy, jaką ma tragiczna i tajemnicza śmierć, z drugiej przywodzi na myśl rockowych bohaterów masowej wyobraźni.

Gdyby ograniczyć się do stwierdzenia, że spektakl na podstawie tekstu Mateusza Pakuły to jedynie naświetlenie roli, jaką odgrywają w naszej rzeczywistości popkulturowi herosi, byłoby to rażące i niesprawiedliwe niedomówienie. Bruce Lee i karatecy-amatorzy to tylko stacja początkowa, a przed nami jeszcze sporo drogi. W miarę przebiegu spektaklu odsłania się przed nami zdecydowanie bardziej ważkie pole znaczeń i skojarzeń. Mężczyzna, który pod względem wizualnym sprawdziłby się zapewne w pornosie z przełomu lat 70. i 80., na naszych oczach symulujący kopulację z małą armią dmuchanych lalek, mógłby wydawać się zwykłym koszarowym dowcipem, gdyby nie fakt, że uruchamia całą lawinę treści. Najważniejszym mitem, któremu przygląda się w spektaklu Szydłowski jest bowiem mit męskości. Męskości brudnej, odpychającej i bestialskiej. Dążącej do absolutnej dominacji, ale zarazem panicznie poszukującej samoutwierdzenia, naznaczonej lękiem przed utratą i zniewieścieniem. Wypluwającej z siebie kolejne repliki potencjalnych mężczyzn idealnych, którzy wikłają się w grę lustrzanych odbić (co podkreśla również scenografia): ojców i idealnych synów, którzy nigdy nie spełnią oczekiwań tatusiów-autorytetów, aż będą zmuszeni się od nich odciąć. Świat spektaklu wydaje się być światem bez kobiet (jeśli pojawiają się, to tylko pod postacią dmuchanej zabawki erotycznej – tak w literalnym, jak i przenośnym sensie), a więc światem skazanym na porażkę, światem, który na dno ściągnie ciężar szowinistycznej tępoty i atawistycznej żądzy zawłaszczania. Całość zamknie monolog wspomnianego wyżej błękitnego dziwoląga – Ślimaka (symbolu obojnactwa, który znęca się w akcie zemsty na wzorcowym macho – zabójcy swojego rodzeństwa). Dość mocne i jednoznaczne zajęcie stanowiska w kontekście absolutyzowania roli płci.




Nie do końca przekonuje warstwa formalna spektaklu, niektóre narzędzia przypominają znaki wyzute z treści. Naturalnie, rozumiem szafowanie Bruce’m Lee w celach promocyjnych, rozumiem też, że całe przedsięwzięcie ma dość niesztampowy charakter, jednak film o starszym i młodszym Peszku relacjonujący ich podróż do Chin, wyświetlany w trakcie przedstawienia, nijak ma się do całości i tłumaczyć może go tylko konieczność zajęcia czymś widzów w trakcie zmiany dekoracji. Wejście Smoka. Trailer to spektakl nierówny i niespójny, razi nieco brak podporządkowania zabiegów formalnych treści, męczy wysokość, na jakiej latają niektóre żarty, trudno się oprzeć wrażeniu, że zabrakło konsekwencji i stanowczości, jak gdyby twórcy chcieli zadowolić zarówno „wyrobionych” widzów, jak i rzadkich gości, którzy pojawili się w Teatrze Łaźnia Nowa zwabieni nazwiskiem słynnego Chińczyka. Bruce Lee radzi: „Przyswajaj to, co użyteczne, odrzucaj to, co zbędne”.


Wejście Smoka. Trailer

Mateusz Pakuła

Teatr Łaźnia Nowa

Reżyseria: Bartosz Szydłowski
Scenografia, reżyseria świateł: Małgorzata Szydłowska
Multimedia: Dawid Kozłowski
Muzyka: Marcel Chyrzyński
Konsultacja choreograficzna: Cezary Tomaszewski

Obsada
Brus: Jan Peszek
Brandon: Błażej Peszek
Reżyser: Tymon Tymański
Scenarzysta: Jakub Kotyński
Ślimak Nińdża: Mikołaj Karczewski
Młody Chudy Człowiek Męski: Mariusz Cichoński
Opalony twardziel: Dominik Stroka
Afro Nińdża: Grzegorz Gromek
Mistrzowie:

Marcin Adamowicz (mistrz Aikido)
Michał Adamowicz (mistrz WuShu)
Robert Karpiński (mistrz Jeet Kune Do)
Rafał Simonides (mistrz MuayThai)

Prawdziwe megasy: Michał Frosik, Adam Habib Buratowski, Bartłomiej Juda, Robert Łuczyński
Kamil Mróz, Jakub Nosiadek, Rafał Rospond, Kamil Zakrzewski

Polskie Nińdże: Włodzimierz Bareła, Stanisław Dziedzic, Ryszard Słabczyński
Realizacja oświetlenia: Dariusz Nawrocki, Jarosław Prusicki
Realizacja dźwięku: Michał Wójcik, Radosław Grabski
Realizacja wideo: Piotr Żebrowski
Inspicjent: Agata Marzec
Operator kamery: Izabela Baran
Charakteryzacja: Anna Rojek

fot. materiały organizatora (Grzegorz Ziemiański)