W ostatnich latach Afryka uwodzi reportażystów w sposób szczególny. Bo: ludobójstwa, cierpiące dzieci, podejrzana pomoc humanitarna, postkolonializm i postturystyka. Będąc kopalnią pozornie przynajmniej medialnych tematów, Czarny Kontynent ulega jednocześnie niebezpiecznej stereotypizacji: innymi językami powtarzane są wciąż te same opowieści. Książka Małgorzaty Szejnert to udana polemika z takim sposobem uprawiania dziennikarstwa, a zarazem próba powrotu do tradycyjnego sposobu myślenia o twórczości reportażowej. Dla autorki człowiek bądź wydarzenie są ważniejsze od sposobów ich percepcji. Dziennikarka nie próbuje dominować nad opisywaną rzeczywistością, pozwalając czytelnikowi trwać w pozornym chociażby przekonaniu o transparentności materii tekstu. W Domu żółwia fakty górują nad wrażeniami, dlatego też wysunięcie ostatecznych wniosków pozostawione zostaje odbiorcy. Lekturze sprzyja wszechobecny w książce czas teraźniejszy, panujący niepodzielnie w przeważającej części narracji. Praesens historicum wprowadza czytelnika w świat opowieści w sposób bezpośredni, niwelując granicę pomiędzy tym, co zobaczone i opowiedziane, a tym, co przeczytane i przeżyte.
Książka ta to przede wszystkim zapis niebywałej pracy, jaką wykonała jej autorka. Panoszące się dziś głównie w reportażu literackim „moim zdaniem” i „mnie się wydaje” zastąpiła Szejnert wnikliwą analizą faktów historycznych, zdjęć, dokumentów, zapisem rozmów z ludźmi. Dlatego jej teksty, prócz walorów estetycznych, stają się jednocześnie cennym kompendium wiedzy na temat zanzibarskiej rzeczywistości. Autorka z dużą precyzją odtwarza historię wyspy i jej władców, nie pretendując jednocześnie do stworzenia encyklopedii wiedzy na ten temat.
Pisząc o Zanzibarze, myślami powraca Szejnert bardzo często do Polski. Dlatego tak istotne są dla niej tropione precyzyjnie polonica. Wiele uwagi poświęca dziennikarka afrykańskiej podróży Henryka Sienkiewicza czy dziejom polskiego romantycznego poety – Henryka Jabłońskiego – który na Zanzibarze był dyplomatą. Wieloaspektowe odtworzenie zależności pomiędzy czarną Afryką a białym Zachodem pozwala dziennikarce wyjść poza schematyczny podział na bogatą Północ i biedne Południe. Autorka podkreśla tym samym uniwersalność pewnych postaw i zachowań, które, mimo że ze względów kulturowych przyjmowały w Afryce i w Europie nieraz różne formy, w istocie sprowadzały się do tych samych kwestii: niezrozumienia inności, pychy, pragnienia władzy czy chęci zemsty. Jakkolwiek wyrażane różnymi językami, na obu kontynentach oznaczały właściwie niemal to samo.
W swej książce autorka przeplata historie mieszkańców Zanzibaru z opowieścią o przybyszach, wśród których znaleźli się podróżnicy, turyści, kolonizatorzy. Opis Zanzibaru bywa więc dla czytelnika jednocześnie egzotyczny i uniwersalizujący. Z jednej strony kusi obcością, by z drugiej przemówić dobrze znanymi hasłami spod znaku globalnej wioski. Kreślona przez Szejnert przemiana nikomu nieznanego Farrokha Bulsary w światowej sławy idola – Freddiego Mercury’ego – doskonale wpisuje się w ten schemat. Zbierając ślady, jakie muzyk pozostawił po sobie w Zanzibarze, dziennikarka nie boi się trybu przypuszczającego. Świadomie stawia granicę pomiędzy tym, co zdarzyło się na pewno, a tym, co tylko mogło mieć miejsce, do pierwszej ze wspomnianych kategorii zaliczając chociażby wprowadzony na wyspie zakaz obchodów sześćdziesiątej rocznicy urodzin Mercury’ego.
Połączenie tradycji i nowoczesności powraca w książce wielokrotnie, zaznaczając się właściwie już od pierwszych stron reportażu:
Zanzibar był i ciągle jest zaludniony przez niezwykłych bohaterów z różnych bajek. Jedni noszą klejnoty z opowieści Szeherezady, drudzy kaski tropikalne i sznurowane buty, inni są nadzy i w dybach albo nadzy z dzidami, jeszcze inni: z Biblią, w koloratce; w białych kolonialnych uniformach; w galabijach; w zdobycznych mundurach, z pałkami i maczetami; w maoistowskich bluzach; w garniturach i czarnych wyglansowanych butach (…).
Książka Szejnert nie pretenduje do miana monograficznego opisu ludzi, miejsc i obyczajów. Autorka nie rezygnuje z wielości dyskursów, unika także narzucania opisywanej rzeczywistości któregoś z nich. Tym samym Dom żółwia nie należy do dziennikarstwa uprawianego dla potwierdzenia jakiejkolwiek tezy. Wieloperspektywiczny ogląd oraz faktograficzna analiza połączona z wnikliwym komentowaniem źródeł pozwalają autorce wyjść poza schematyczny ogląd opisywanego miejsca, by nawiązać do najlepszych tradycji polskiego reportażu podróżniczego.
Motywem spajającym poszczególne części książki są wplatane w nie kilkakrotnie rozważania na temat żółwi, powracające nierzadko bez związku z głównym tokiem narracji. Także i w tym wypadku reportażystka nie poprzestaje na skrótowym nakreśleniu narastającego wciąż problemu ich zabijania. Fragmenty te stanowią jednocześnie ważną oś kompozycyjną Domu żółwia, są refrenicznym spoiwem dla tak różnych nierzadko historii i postaci, pojawiających się na kartach książki. Bo to Zanzibar, jak zapowiada tytuł reportażu, pozostaje głównym jego bohaterem. Dom żółwia jest jednocześnie kolebką wspaniałych tradycji i okrutnych zbrodni. Szejnert nieraz zresztą sięga po porównanie wyspy do żółwia, już we wstępie wskazując, że jej opowieść o tym miejscu rozciąga się na okres 170 lat, analogiczny do wieku osiągalnego przez żółwia olbrzyma. W tym czasie opisywana przez dziennikarkę rzeczywistość pozbawiona była ochronnego pancerza. Widać to szczególnie w chwilach wyjątkowych kryzysów. Te jednak Zanzibar znosi dzielnie. Jak pisze autorka, odwołując się do najnowszej historii wyspy: Jest przyzwyczajony. Od ponad czterdziestu lat wisi na jednej nitce.
Małgorzata Szejnert, Dom żółwia. Zanzibar
Znak, 2011