W największym skrócie, sztuka Masłowskiej opowiada o Polakach i ich jedynym w swoim rodzaju stosunku do ojczyzny, który jest mieszaniną wstydu i dumy. Ukazuje absurdy, które są dla nas codziennością oraz „przepaść” między kolejnymi pokoleniami Polaków. Tylko czy Dorota Masłowska i Grzegorz Jarzyna byli w stanie ukazać naszą rzeczywistość w sposób na tyle inteligentny i nowatorski, aby nie stała się ona tylko kolejną parodią samej siebie?

Cały spektakl odbywa się właściwie w jednym, minimalistycznym pomieszczeniu, w którym wyposażone w kółka meble – stół kuchenny z lat 70-tych i nowoczesna, włochata kanapa, nieustannie zamieniają się miejscami. Poza tym, rolę scenografii pełnią projekcje wideo na różnokolorowo oświetlanych ścianach. W pomieszczeniu kuchenno-salonowym mieszkają trzy kobiety: Osowiała Staruszka Na Wózku Inwalidzkim (Danuta Szflarska), jej córka Halina (Magdalena Kuta) oraz wnuczka – Mała Metalowa Dziewczynka (Aleksandra Popławska). Babcia i wnuczka stanowią w jakiś sposób swoje alterego – mają takie same fryzury, włosy w podobnym kolorze, a dziewczynka dodatkowo  ma na sobie marynarskie ubranko, które siłą rzeczy odsyła nas do innej epoki. Tym, co łączy Dziewczynkę i Staruszkę jest także „sposób poruszania się” – babcia jeździ na wózku inwalidzkim, a wnuczka śmiało przemierza scenę za pomocą kółek wysuwających się z jej adidasów. Stałym „elementem wyposażenia wnętrza” jest sąsiadka Bożena – Gruba Świnia (Maria Maj).








































Kobiety reprezentują trzy pokolenia Polaków. Zapatrzona w przeszłość babcia wciąż żyje dniem, w którym wybuchła wojna. Nie mówi o tym jednak jak o jakimś koszmarze, ale jak o czasach swojej młodości, kiedy ona sama była jeszcze śliczna i cały świat wokół był lepszy niż obecnie.
Halina swoją młodość spędziła w PRL-u, nie mogąc dostosować się do sytuacji powszechnego nadmiaru dóbr konsumpcyjnych, zbiera wszystko na wszelki wypadek – nawet kubeczki po kefirach. Jej córka, Mała Metalowa Dziewczynka, ma być przedstawicielką współczesnego młodego pokolenia – jest znudzona, zarozumiała, ignorancka, czerpie swoją wiedzę z Internetu. Śmieje się ze zbierającej kubeczki matki i z „zawieszonej” w przeszłości babci. To właśnie Metalowa Dziewczynka wypowiada słowa: „nie jestem żadną Polką tylko Europejką, a polskiego nauczyłam się z płyt i kaset, które zostały mi po polskiej sprzątaczce. Nie jesteśmy żadnymi Polakami, tylko Europejczykami, normalnymi ludźmi!”

Spektakl pokazuje, jak bardzo Polacy, wstydząc się swojej polskości i nieustannie próbując się jej „pozbyć”, są równocześnie ogarnięci obsesją na jej punkcie – nawet Mała Metalowa Dziewczynka wciąż mówi o II wojnie światowej. Bohaterowie sztuki, będąc zmuszeni do przejścia przez życie z piętnem, jakim jest polskość, pocieszają się, wspominając o „dawnych czasach świetności”, kiedy wszyscy byli Polakami, a ojczystym językiem posługiwali się biblijni rodzice. Stwierdzenie „kiedyś wszyscy byliśmy Polakami” brzmi jednak trochę jak „kiedyś wszyscy byliśmy małpami” – inne narody już dawno ewoluowały i tylko my zostaliśmy „na drzewach”, tylko u nas wciąż mówi się po polsku i tylko u nas wciąż ten chleb, chleb, chleb.

Drugą grupę postaci stanowią: „genialny”, lecz niespełniony reżyser (Adam Woronowicz), jego rozrywkowy aktor (Rafał Maćkowiak), śliczna aktoreczka (Katarzyna Warnke), dziennikarka (Agnieszka Podsiadlik) oraz Edyta (Sandra Korzeniak), która wypowiada się na temat świeżo obejrzanego filmu Koń, który jeździł konno. Ta grupa reprezentuje polski światek telewizyjno-filmowy. I w momencie, kiedy po początkowych scenach rozgrywających się między babcią, matką i dziewczynką, które poruszają się wokół tematów mocno już „przemielonych”, dochodzą do tego żarty na temat: wymazywania pępków w Photoshopie, robienia filmów o rodzinach patologicznych ze Śląska i rozrywkowych aktorów mówiących o tym, jak bardzo kochają swoje rodziny – dla mnie stało się jasne, że sztuka ta jest jak „świeża” kanapka zrobiona ze składników, które zostały nam po przedwczorajszych imieninach…

Masłowska, w wywiadzie dla „Dziennika” powiedziała, że chciała pokazać, że przepaść dzieląca Polaków z różnych pokoleń i środowisk jest tak wielka, że nie może być mowy o istnieniu czegoś takiego jak „statystyczny Polak”. Jednak moim zdaniem, zdołała jedynie powielić utrwalone już obrazy „stereotypowego Polaka”. O naszej tożsamości nie dowiadujemy się niczego nowego – starzy tkwią wciąż w Polsce przedwojennej, a młodzi – gdyby mieli taką możliwość – już dawno by ich tu nie było.  Nie ma tam pola, przestrzeni do tego, abyśmy sami mogli w jakiś sposób „przeżyć” tę naszą polskość. Autorka oryginalnego tekstu naśmiewa się z takich powtarzanych klisz, czego dowodem jest choćby fabuła filmu Koń, który jeździł konno, lecz sama powtarza je, nie dodając do tego nic innowacyjnego. W konsekwencji przedstawienie Jarzyny staje się kolejnym kabaretem, gdzie po żarcie następuje żart. Stąd zupełnie nieadekwatne do całości, bo bardzo „poważne” zakończenie, podczas którego ubrane tak samo dziewczynka i babcia przeżywają dramat wybuchu wojny. Babcia ginie, dziewczynka uświadamia sobie, że w takim razie nigdy się narodziła i rozpaczliwie woła: Chleba! Chleba! II Wojna Światowa i chleb powszedni jako jedyne ogniwa spajające Polaków – ten „dowcip” chyba też jest wszystkim znany.








































Zauważyłam, że spektakl został znacznie lepiej przyjęty przez starszych widzów niż przez młode pokolenie, do którego należy tak sama Masłowska, jak i autorka tego tekstu. Mam wrażenie, że jest tak nie tylko z powodu znudzenia tymi schematami, ale także dlatego, że nie widzą w przedstawieniu siebie samych, bo równie daleko im do babci, jak i do Metalowej Dziewczynki. Nie znaczy to, że spisuję przedstawienie na straty, jednak uważam, że nie wyrwie się z kategorii komedii. Masłowska jest dobrą obserwatorką, ale być może brak jej dojrzałości. Dlaczego piszę cały czas o Masłowskiej? Bo adaptacja Grzegorza Jarzyny, ze względu na specyficzny i „apodyktyczny” język autorki, nie mogła się oderwać od pierwotnego tekstu.  Wrażenie, że przedstawienie jest jedynie ilustracją dramatu wzmaga fakt, że Woronowicz odczytuje na głos didaskalia. Spektakl sam w sobie jest z całą pewnością bardzo dobrą produkcją, świetnie zagraną – mnie osobiście najbardziej porwała rola, jak zwykle znakomitego, Adama Woronowicza, który podczas Konfrontacji Teatralnych wystąpił także w Braciach Karamazow Janusza Opryńskiego, kreacja Magdaleny Kuty, która wcieliła się w rolę Haliny oraz wspaniałej Danuty Szaflarskiej jako babci. Mocną stroną przedstawienia jest na pewno muzyka i wizualizacje – nadają świeżości sztuce, która jednak serwuje nam odgrzewane danie, stworzone trochę według przepisu na leczo, który podaje nam Halina:

„-Tą mielonkę podawaną z Tesco nie wyrzucasz, tylko obierasz z pleśni. (...) Wrzucasz to do starej grzybowej. Powinna już lekko opalizować.
-A skąd wziąć grzybową?
-Ugotować tydzień temu.”


Publiczność Konfrontacji miała okazję zobaczyć spektakl Jarzyny dwukrotnie i dwukrotnie pojawiły się na nim tłumy. W trakcie przedstawienia – głośny śmiech, a na koniec długie oklaski i owacje na stojąco. I kolejne pozytywne recenzje…


Między nami dobrze jest


według dramatu Doroty Masłowskiej
reżyseria: Grzegorz Jarzyna
scenografia: Magdalena Maciejewska
kostiumy: Magdalena Musiał
reżyseria światła: Jacqueline Sobiszewski
opracowanie muzyczne: Piotr Domiński, Grzegorz Jarzyna
wideo: Cókierek, Pani K.
Występują: Sandra Korzeniak, Magdalena Kuta, Lech Łotocki, Rafał Maćkowiak, Maria Maj, Agnieszka Podsiadlik, Aleksandra Popławska, Danuta Szaflarska, Katarzyna Warnke, Adam Woronowicz