W tej książce fascynacje słowem, pojęciem, dyskursem czy ideologią w niemożliwy sposób spotykają się z erotyczną namiętnością do pisania i pragnieniem języka [„słowa nie można jednocześnie zgłębiać i pragnąć: u niego przeważa pragnienie słowa, lecz częścią tej przyjemności jest rodzaj doktrynalnej wibracji” (85)]; tak dzieje się w każdej książce Barthes`a, gdyż jest on jednym z tych autorów (jak Quignard, jak Bataille), którzy cały czas piszą właściwie o tym samym (o napięciu między doksą a rozkoszą). Ale za każdym razem inaczej.
„Do czego służy utopia? Do tworzenia sensu” (88). Całe pisarstwo Rolanda Barthes`a (tak nazwijmy autora) jest, w pewnym sensie, utopijne: jego mitologie, jego zakochany podmiot, jego rozgwieżdżony tekst to projekty utopii dyskursu, których nigdy nie da się w pełni w nim zrealizować. Ta utopijność bardzo mnie w Barcie pociąga, bo to na jej podstawie sama mogę mitologizować autora i tworzyć własne dyskursy utopijne, analogiczne do tych, które on tworzy na użytek i za pośrednictwem RB (tak nazwijmy bohatera). I choć (a może właśnie dlatego że) analogia ta nie jest doskonała, choć moje rozumienie utopii tekstu nie pokrywa się z tym, co Barthes o niej napisał, mogę tę utopię tworzyć – wraz z każdym kolejnym fragmentem tej pięknej książki – wciąż na nowo, w nowym miejscu (paradoksalna topografia niemożliwego) lub w bliżej nieokreślonym nigdzie (paradoksalna atopia utopii).
Barthes: Bayonne
„Na początek kilka obrazów: to przyjemność, jaką sprawia sobie autor na zakończenie książki. Ta przyjemność polega na fascynacji (jest więc nieco egoistyczna). Zachowałem jedynie obrazy, które mnie zdumiewają, c h o ć n i e w i e m d l a c z e g o (to niewiedza typowa dla fascynacji, a wszystko, co powiem o każdym z obrazów, będzie tylko dziełem wyobraźni)” (9). Roland Barthes rozpoczyna Rolanda Barthes`a serią zdjęć z dzieciństwa RB (mam świadomość nieco schizofrenicznego rozszczepienia tego zdania, które jednak odpowiada idei omawianej tu książki). To zdjęcia rodziny, przyjaciół, uczniów, ale przede wszystkim zdjęcia miejsc – miejsc w Bayonne, letniej przestrzeni Barthes`a, wakacyjnego miejsca poza Paryżem. Bo choć „biografię ma tylko życie bezproduktywne” (10), książka ta jest niewątpliwie rodzajem intelektualnej auto-biografii Rolanda Barthes`a-RB. Zapisem czasu i miejsca „bezproduktywnego”, czasu i miejsca dzieciństwa oraz dorastania, oglądanych, wartościowanych i pisanych z pozycji człowieka dojrzałego.
Nie jest to jednak bynajmniej ani klasyczna (auto)biografia, ani też klasyczna powieść (mianem powieści właśnie określa tę książkę Barthes). To raczej gra w powieść: „[…] jeśli chodzi o o g r y w a n i e podmiotu, g r a jest złudną metodą, a nawet przynosi efekt odwrotny od zamierzonego: podmiot gry staje się mocniejszy niż kiedykolwiek przedtem; prawdziwa gra nie polega na ukrywaniu podmiotu, lecz samej gry” (154). Dlaczego jednak owa gra nie jest wiarygodna? Dlaczego wciąż mam złudzenie, że obcuję z prawdą specyficzną dla intelektualnej autobiografii? Być może dlatego, że jest to gra niezwykle przewrotna, gdyż autor świadomie narusza jej reguły i nie ukrywając (nie chcąc czy nie będąc w stanie ukryć?) samej gry, odkrywa (mimowolnie?) podmiot: Rolanda Barthes`a w RB, RB w Rolandzie Barcie. Przestrzenią i czasem gry jest Bayonne: mit Bayonne, utopijna atopia Bayonne, mit „miasta doskonałego” (12), z nieistniejącym już domem będącym „istnym cudem ekologicznym” (14) i „białym pyszczkiem tramwaju mego dzieciństwa” (24).
„Wszystko to należy uznać za wypowiedziane przez postać z powieści – a raczej postaci. […] Materia tej książki jest więc w ostateczności całkowicie powieściowa. Wprowadzenie do eseistycznego dyskursu trzeciej osoby, która nie odsyła jednak do żadnej fikcyjnej postaci, wskazuje na konieczność przemodelowania systemu gatunków: oto esej okazuje się p r a w i e powieścią: powieścią bez nazw własnych” (132). Bo Bayonne jako mit jest miejscem bez nazwy; bo RB jako przeszłość jest mitem Rolanda Barthes`a.
bArthes: Alfabet i Atopia
„W e t k n i ę t y: jestem wetknięty, przypisany do miejsca (intelektualnego), do kastowej (jeśli nie klasowej) siedziby. Na co odpowiedzią może być tylko jedna wewnętrzna doktryna: doktryna a t o p i i (dryfującego pomieszkiwania)” (59). Atopia – jako miejsce bez miejsca, jako miejsce utopii niezwiązanego dyskursu – jest tym właśnie miejscem, w którym czytam Rolanda Barthes`a (pomiędzy akademickim utylitaryzmem a rozkoszą bezinteresownej lektury) i – jak mi się wydaje – miejscem właściwym pisaniu tego autora. „Dryfujące pomieszkiwanie” (w Bayonne, Japonii, literaturze, doktrynie strukturalizmu, ideologii socjalizmu) jako definicja wymarzonego Tekstu (nie tylko) Rolanda Barthes`a.
Doskonała atopia nie jest jednak możliwa.
baRthes: Rozrywka
W pięknie zatytułowanym fragmencie Motylkowatość czytam: „Iście szalona jest zdolność do rozrywki kogoś, kogo praca nuży, onieśmiela lub kłopocze: pracując na wsi (nad czym? nad własnymi tekstami, niestety!), sporządziłem listę rozrywek, do których uciekam się co pięć minut: spryskuję muchę, obcinam paznokcie, jem śliwkę, sikam, sprawdzam, czy woda w kranie dalej brązowa (była dziś awaria), idę do apteki, schodzę do ogrodu zobaczyć, ile nektarynek dojrzało na drzewie, słucham wiadomości radiowych, sklecam jakiś pojemnik na papiery i tak dalej: k r ą ż ę. (Krążenie bierze się z namiętności, którą Fourier nazywał Odmiennością, Przemiennością, Motylkowatością)” (82–83). Perwersją Rolanda Barthes`a nie jest ani homoseksualność, ani haszysz („bohaterowie” fragmentu Bogini H.; bogini ta jest perwersyjna, jak mi się wydaje, choćby ze względu na to, że w języku francuskim głoska „h” – jako niema – nie istnieje; „h” wiedzie derridiańsko-perwersyjny żywot bytu jedynie pisanego). Perwersją Rolanda Barthes`a jest zabijanie much, sikanie (w Bayonne – tylko w ogrodzie), sprawdzanie koloru wody traktowane jako r o z r y w k i. Można pomyśleć, że Barthes ma smutne życie; można pomyśleć, że ma bogatą wyobraźnię; można pomyśleć, że ma problemy ze skupieniem się. Ale można też pomyśleć o charakterystycznej dla niego rozkoszy odwlekania, odsuwania, krążenia wokół. I litując się nad tymi, którzy nade wszystko przedkładają plan i sumienność, pomyśleć o tym, jak piękne książki mogą powstać między jedną a drugą dojrzałą nektarynką.
barThes: Tekst
Siła rozkoszy jest ogromna. Rozkosz płynie z perwersji. A perwersja „[…] po prostu d a j e s z c z ę ś c i e; a żeby być bardziej dokładnym – obdarza pewnym b a r d z i e j: jestem bardziej czuły, bardziej uważny, bardziej rozmowny, bardziej rozbawiony i tak dalej, a w owym b a r d z i e j tkwi różnica (zatem również Tekst życia, życie jako tekst)” (74). Tak więc siła rozkoszy jest ogromna. Rozkosz płynie z Tekstu. Tekst jest życiem, życie jest tekstem. To, co dekonstrukcja potraktowała później jako emocjonalnie neutralną prawdę życia-tekstu, Roland Barthes zaproponował jako smakowitą (jak dojrzała nektarynka, jak haszysz z miodem i orzeszkami, jak ciało chłopca) perwersję dyskursywizacji życia i podmiotowości, tekstu jako zmysłowości.
W S/Z Roland Barthes wprowadził kategorie tekstu czytelnego (transparentnego i domagającego się pasywności czytelnika) oraz pisalnego (nieprzejrzystego i wymagającego postawy aktywnej). Tutaj: „Przychodzi mi teraz do głowy […], że istnieje być może trzecia jednostka tekstowa: obok czytelnego i pisalnego istniałoby coś takiego jak p r z y j m o w a l n e. P r z y j m o w a l n e to nieczytelne, które daje się przyswoić, płomienny tekst tworzony poza wszelkim prawdopodobieństwem i którego funkcja – jawnie podejmowana przez jego skryptora – polegałaby na podważaniu merkantylnego przymusu ciążącego nad pismem; taki tekst, prowadzony, umacniany przez myśl o n i e p u b l i k o w a l n o ś c i, wymagałby następującej odpowiedzi: nie mogę przeczytać ani napisać tego, co tworzysz, ale to p r z y j m u j ę, tak jak ogień, narkotyk, tajemniczą dezorganizację” (130). Choć mogę czytać i czytam publikowane teksty Barthes`a (i choć pewnie pisane były one z myślą o publikowalności), choć staram się o nich pisać (czytać je, pisząc), to jednak w nich właśnie dostrzegam realizację projektu tekstu przyjmowalnego. Z pisaniem autora Przyjemności tekstu trudno polemizować; jest raczej tak, że jego specyficznie egzaltowany styl przyjmuje się lub nie (ja przyjmuję), przyjmuje się lub nie jego sposób postrzegania erotyzacji dyskursu (ja przyjmuję), przyjmuje się lub odrzuca (ja przyjmuję) jego mity, etymologie, kategorie, konteksty i interteksty. Emocjonalnie idealnym, choć zupełnie bezużytecznym poznawczo, jest dla mnie czytanie Barthes`a we francuskim oryginale. Ponieważ językiem francuskim posługuję się co najwyżej marnie, niewiele w toku takiej lektury przyswajam, raczej wychwytuję pojedyncze słowa czy frazy, przyjmuję ich brzmienie i mglisty sens. Upajam się nimi bez rozumienia. Na autorskie podważenie merkantylności odpowiadam amatorską (nieprofesjonalną i pełną miłości) niemerkantylną lekturą (za którą nikt normalny mi nie zapłaci).
bartHes: Heteronomia
Podmiot Rolanda Barthes`a to podmiot heteronomiczny (bo nosi różne imiona). Pisząc o nim, Roland Barthes – czasem naprzemiennie w obrębie jednego fragmentu lub nawet zdania – nazywa go „ja”, „RB” i „on”. Płynnie przechodzi od mówienia w pierwszej osobie do gramatycznej osoby trzeciej. Czasem sięga nawet po gest mówienia do siebie samego per „pan”. Czytam te zmiany podmiotu wypowiedzi jako kolejne wcielenie tezy o nieistnieniu stałego podmiotu, o tworzeniu się podmiotu jedynie w akcie wypowiedzi. Przejścia gramatyczne nie są tu jedynie prostą grą z czytelnikiem, na zmianę potwierdzającą i podważającą wyjściową deklarację Barthes`a, jakoby Roland Barthes nie miał nic wspólnego z autobiografią, lecz był powieścią. Wskazują one na migotliwość podmiotowości, jej „dryfowanie” (dryfujący tekst jako jedna z ulubionych metafor Barthes`a), jej umowność i zmienność. Podmiot tworzy się zupełnie na nowo i zupełnie inaczej w każdorazowym akcie nazywania siebie, mówienia o sobie i pisania siebie. A równocześnie: „Mimo wszystko jestem gdzie indziej niż tam, gdzie piszę” (183). Mnożenie podmiotowości nie gwarantuje bynajmniej, że którakolwiek z nich jest „prawdziwa”. Heteronomia Barthes`a to jednocześnie (utopia, atopia i) heterotopia (słowa tego używam z całą świadomością perwersyjnego przeinaczenia jego definicji naukowej): właściwym miejscem (zawsze innej) rozkoszy (zawsze innego) tekstu jest miejsce zawsze inne, w którym rodzi się (zawsze inny) podmiot.
Roland Barthes to książka heteronomiczna, bo rządzi się różnymi prawami: opowieści autobiograficznej, eseju, fragmentu, powieści, anegdoty. Zbliżając się ku końcowi mojego tekstu, wracam do jego początku. Barthes mówi o Barcie jako o powieści – w jakim sensie? Nie ma tu fabuły, nie ma jednego centralnego problemu czy centralnej emocji – żadnej spójności, która mogłaby wiązać (choćby afabularną) powieść. Mogę sobie Rolanda Barthes`a wyobrazić raczej jako notatki o planowanym przyszłym bohaterze (autobiograficznej?) powieści: o tym, jaki ma być, jak myśleć, jak czuć. I choć Barthes usilnie prosi o to, by nie traktować tej książki jak autobiografii, to nie jestem w stanie się oprzeć przekonaniu, że chodzi tu jednak o autoprezentację heteroprezentacji: pisanie się nietożsamego ze sobą podmiotu, prezentowanie się natury tekstu, który ma zupełnie inną naturę. A koniec końców, „wszystko powraca jako Fikcja” (80). I w tym sensie j e s t to powieść (powieść jako fikcja). Barthes mówi o sobie, mówiąc nie o sobie (mówiąc o nie-sobie): udaje, że jest kimś innym niż (nie) jest; robiąc z siebie samego bohatera powieści, fikcjonalizuje się.
barthEs: Erotyka
„Czyż w słowniku każdego autora nie powinno istnieć jakieś słowo-mana – słowo, którego płomienny, wielokształtny, nieuchwytny i jak gdyby święty sens dawałby złudzenie, że słowem tym odpowiedzieć można na każde pytanie? Słowo to nie zajmuje miejsca ani na marginesie, ani w centrum; samo się nie porusza, lecz jest unoszone, nigdy n i e u l o k o w a n e , zawsze a t o p i c z n e (wymykające się wszelkiej topice); to zarazem resztka i dodatek, znaczące, które zastępuje wszelkie znaczone. Słowo to stopniowo pojawiało się w jego dziele; z początku ukrywało się za instancją Prawdy (Historii), później za instancją Prawomocności (systemów i struktur); dziś rozkwita; to słowo-mana to »ciało«.” (141–142). Najbardziej lubię Barthes`a za jego ciało (nie tylko ładne ciało chłopca-efeba i fascynujące ciało dojrzałego mężczyzny). Lubię go za ciało publiczne (uspołecznione w ideologii, zmitologizowane w kulturze, usztucznione w grze z płcią) i ciało prywatne (ciało chore, ciało zakochane, ciało jedzące i ciało wydalające). I za nieustanne splatanie tych dwóch ciał – w egzaltacji [„Mam zwyczaj, żeby każdy b ó l g ł o w y nazywać m i g r e n ą (może dlatego, że to ładne słowo)” (136)]., w ideologizacji [bycie mańkutem jako„skromne, niezbyt poważne, społecznie tolerowane wykluczenie” (110)] i wreszcie w perwersyjnej erotyzacji (homoseksualizm Barthes`a jest perwersją nie dlatego, że tak chce homofobiczna norma społeczna, lecz dlatego, że tak mówi o nim Barthes). Ciało, jednocześnie „p o g r ą ż o n e w N a t u r z e , a przy tym: z u p e ł n i e j a k b y m c y t o w a ł ” (103), jest perwersyjne nie dlatego, że jest inne, odmienne, wyjątkowe czy nienormalne, ale dlatego, że jest nieustannie tematyzowane (opisywane „od zewnątrz”) i (w kierunku „od wewnątrz”) tworzone w akcie pisania, cytowania i autocytowania. „Splot ciała i języka: które z nich zaczyna?” (103). Perwersja polega tu na tym, że nie zaczyna żadne z nich i zaczyna każde. Obsesyjne zacieranie granicy pomiędzy ciałem a językiem jest, według mnie, pisaniem erotycznym najwyższej próby.
bartheS: Styl
„Styl to na swój sposób początek pisania” (88). Styl Rolanda Barthes`a bywa niezwykle egzaltowany. Niemniej, przynajmniej według mnie, jest to uroczy rodzaj egzaltacji. Stylistyczny nadmiar Barthes`a prowokuje we mnie rozkosz (jako nadmierną przyjemność, a więc przyjemność nie do zniesienia). Odrobina egzaltacji nikomu jeszcze nie zaszkodziła (za wyjątkiem piszącej te słowa; mam świadomość tego, że moja fascynacja Barthes`em owocuje egzaltacją, być może, nie do zniesienia, ale nie rozkoszną; nie jestem jednak w stanie się jej oprzeć). Pisanie Rolanda Barthes`a, choć bogate w treści, wyrasta przede wszystkim ze stylu, z egzaltacji języka i ciała (języka ciała i ciała języka): „Nie ma pisma, które tu i ówdzie nie byłoby p o d s t ę p n e. Powód zniknął, został tylko efekt: to usunięcie to definicja dyskursu estetycznego” (152). W tym sensie podstępna jest również ta książka. Jest to (niewątpliwie?) intelektualna autobiografia; (nie)chęć napisania autobiografii, (nie)chęć uchwycenia mnogości siebie byłaby tu powodem, który zniknął. W efekcie zostaje bezinteresownie piękny dyskurs estetyczny – efekt bez powodu.
We fragmencie poświęconym strachowi przed językiem Barthes mówi o nocnych lękach związanych z tym, co napisał w ciągu dnia. „[…] »a to zbyt takie, a to zbyt siakie, nie dość…«. Nocą przymiotniki pojawiają się całymi chmarami” (127). Chyba właśnie dlatego najbardziej lubię czytać książki Rolanda Barthes`a nocą i opatrywać je kolejnymi epitetami, określeniami, przymiotnikowymi fascynacjami. Bo choć bardzo ciekawi mnie to, c o Barthes ma mi do powiedzenia, to bardziej fascynuje mnie to, jak mi to powie: j a k i m i słowami, j a k i m i obrazami, anegdotami, zmysłami i namiętnościami. I w tych momentach mam wrażenie, że moja egzaltacja znajduje u Barthes`a taki język, jakiego sama nie umiem stworzyć: język p i ę k n y.
„Ktoś pyta go: »Napisał Pan, że p i s m o p r z e c h o d z i p r z e z c i a ł o: czy mógłby Pan to wyjaśnić?« Dostrzega wtedy, że podobne wypowiedzi, dla niego tak jasne, dla wielu pozostają mgliste. Mimo wszystko zdanie nie jest pozbawione sensu, lecz tylko eliptyczne: to elipsa jest czymś nie do zniesienia. Dochodzi do tego opór mniej formalny: opinia publiczna ma uproszczone wyobrażenie ciała: wydaje się, że jest to zawsze przeciwieństwo duszy: wszelkie odrobinę metonimiczne poszerzenie ciała pozostaje tabu” (91). Choć starałam się tu wyjaśnić to, czego Barthes woli nie wyjaśniać, co pozostawia mglistej elipsie, czuję, że w Rolandzie Barcie pozostaje jeszcze wiele zdań pełnych sensu przechodzącego przez ciało. W poszukiwaniu elipsy, w poszukiwaniu metonimii, w poszukiwaniu perwersyjnego poszerzenia ciała warto sięgnąć po inne przyjemności Rolanda Barthes`a/RB: cynamon, zapach skoszonej trawy, piwonie, czereśnie, bryłki soli, całą muzykę romantyczną (z wyjątkiem koncertów Chopina), „szynkę z serrano o siódmej rano przy wyjeździe z Salamanki i tak dalej” (128).
Roland Barthes, Roland Barthes
przeł. T. Swoboda
słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2011