Impulsem do realizacji spektaklu jest sprawa Josepha Fritzla, jedna z najmroczniejszych wiadomości ostatnich lat. Właśnie, dlaczego „wiadomości” a nie: „zdarzeń”, „historii”? To słowo, przynależące do języka gorących newsów serwowanych przez telewizje informacyjne, wydaje się tutaj najbardziej odpowiednie. Twórcy Conte d'Amour sami nie naprowadzają poprzez odpowiednią aranżację przestrzeni scenicznej. Mamy dwa wyjścia: możemy obserwować aktorów przez niezbyt przejrzystą folię, która ich otacza lub za pośrednictwem kamer rejestrujących wnętrze całej konstrukcji. W obu wypadkach jesteśmy skazani na voyeuryzm, niepełne uczestnictwo. Jesteśmy blisko, pielęgnujemy iluzoryczne wrażenie bycia wewnątrz, ale tak naprawdę dzieli nas bezpieczny dystans. Dość istotna refleksja na temat współczesności – pochylamy się nad nagłaśnianymi przez media tragediami z groteskową czułością. Siedząc na kanapie, hołdujemy swojej wrażliwości i wyginamy się na kształt pięciominutowej Piety, która rozsypie sie w drobny mak po przełączeniu na inny kanał i pozwoli nam na powrót do naszej „małej stabilizacji”. Conte d'Amour to lista chorób, które nas trawią, a kontrolowane uczestnictwo i pełna afektacji empatia to tylko jedna z nich.
Öhrn wraz z zespołem dają widzom brutalną lekcję.
Istotnie, twórcy nie oszczędzają widza. Całość przepełniona jest czymś na kształt niezdrowego napięcia seksualnego (mając w pamięci historię, która zainspirowała artystów, budzi to spory dyskomfort), aktorzy zmieniają gwałtownie tempo i temperaturę akcji, prowadząc ją co i rusz ze skrajności w skrajność. Psychodrama miesza się tutaj z burleską, ofiary w mgnieniu oka przemieniają się w oprawców, aby momentalnie znaleźć się ponownie pod pręgierzem. Relacje zawiązują się i rozsypują w zupełnie niedorzeczny sposób, nic nie jest tu czyste, etyczne, zgodne z naszymi oczekiwaniami. Obserwujemy demontaż człowieczeństwa, wszelkie nawyki społeczne zostają tu sprowadzone do parteru, pozbawione wyjątkowości ciało poddane zostaje zupełnemu zbezczeszczeniu. Wszystko to nie jest jedynie wrzucaniem kolejnego kamyczka do ogródka detabuizacji. Wręcz przeciwnie. Conte d'Amour jest raczej wołaniem o ponowne określenie wagi i wartości ludzkiej. I aby to się stało, należy na naszych oczach wszystko zniszczyć.
Spektakl Öhrna to próba samoświadomości, samodefinicji. „Z perspektywy wszechświata ta historia nie jest aż tak straszna” – powtarzają aktorzy niczym mantrę. Nie mamy jednak możliwości zmiany perspektywy. Obserwujemy przebieg akcji, jakbyśmy znaleźli się w centrum złego snu, z którego nie możemy się wybudzić i na nic się zdaje tani eskapizm – stajemy w obliczu Conte d'Amour jako współwinni. Nie możemy przejść obok bez zadania sobie kilku ważkich pytań. Jakich? Trudność pisania o spektaklu polega na tym, że mówić o jego wymowie, to jak streszczać wybitną powieść. Możemy się tylko ograniczyć do kilku okrągłych zdań i frazesów. Niełatwo ominąć manowce truizmu i mowy wyjętej żywcem z katechizmu. Sam łapię się na tym, jak wiele w powyższych zdaniach czasowników w pierwszej osobie liczby mnogiej, ile tutaj „człowieczeństwa”, „ludzi”. Ale Öhrn istotnie walczy tu o człowieka (człowieka, nie widza), choćby musiał najpierw przypuścić na niego gwałtowny atak.
Świat Conte d'Amour jest piekłem, przede wszystkim piekłem reprezentacji. Niemalże wszystko podporządkowane jest tu kompletnemu oderwaniu znaku od rzeczy. Rekwizyty, miny, gesty odsyłają do całego potoku niewygodnych skojarzeń, wszystkie znaczą „coś poza sobą samym”, są obarczone piętnem choroby. Właściwie nic nie jest na swoim miejscu. Trójkę „dzieci” odgrywają: mężczyzna o wyglądzie znarkotyzowanej drag queen, nieco autystyczny wyrostek i dorosłe „niemowlę” o piskliwym głosie. Postaci nie rozmawiają ze sobą, tylko wymieniają cytaty, slogany, właściwie nie potrafią mówić swoim głosem. Jeżeli pojawi się „miłość”, to jest to miłość zdegenerowana, perwersyjna. Zupełnie tak, jakbyśmy wzięli na barki ciężar bycia człowiekiem, nie zdając sobie sprawy, że nie potrafimy go udźwignąć. Wszystko to podane w sposób zimny, szokujący i brutalny, ale zarazem szalenie spójny, przemyślany. Doskonale zaadaptowana jest przestrzeń, która pomimo ascetycznej scenografii pozostaje w ciągłym ruchu, w otwarciu na metaforę, na nadawanie nowych nazw, pseudonimów, sensów. Mamy do czynienia z propozycją szalenie współczesną, a zarazem zawierającą elementy esencjalne dla teatru – takie, które często budzą już w najmłodszych pewien rodzaj infantylnej i nieuświadomionej miłości (lub przynajmniej sympatii) do sztuki teatralnej – wielość znaczeń i funkcji, jaką możemy nadać na scenie jednemu przedmiotowi, ruchowi – poprzez zmienność kontekstu. Nie sposób nie wspomnieć, że spektakl jest zagrany po mistrzowsku (tak, to jest to słowo), od strony wizualnej i muzycznej (świetne aranżacje evergreenów Joy Division, Chrisa Isaaka, Lionela Richiego) tworzy perfekcyjną kompozycję, która hipnotyzuje, wciąga, a zarazem budzi chęć uwolnienia się od niej.
Zanim rozpoczęło się przedstawienie, Markus Öhrn dokonał krótkiego wprowadzenia, w którym zakomunikował, że żadna przerwa nie jest przewidziana. Następnie dodał, iż nic nie stoi na przeszkodzie, aby widzowie chcący skorzystać w czasie spektaklu z toalety lub baru znajdującego się we foyer swobodnie wychodzili z sali teatralnej. Miły gest, nie znalazłem jednak ani jednego powodu, aby uronić z Conte d'Amour choć jedną chwilę.
Conte d’Amour
Reżyseria/Scenografia: Markus Öhrn
Tekst: Anders Carlsson
Aktorzy: Rasmus Slätis, Elmer Bäck, Jakob Öhrman i Anders CarlssonMuzyka: Andreas Catjar
Kostiumy: Pia Aleborg
Światła: Daniel Goody
Produkcja: Alexandra Hill (Institutet) i Elin Westerlund (Nya Rampen)