Stary Gnat, jak nazywają głównego bohatera matka i ciotka, powraca po dwudziestu latach do ojczyzny. Powrót ten jest tyleż fascynujący i elektryzujący, co – całkiem szybko – na wielu płaszczyznach kłopotliwy. Nie dość, że bardzo prędko relacja bohatera-narratora z matką okazuje się szczególna, to jeszcze jego dawne miłosne związki (choć nazwanie niektórych z nich w ten sposób trudno byłoby obronić) zdają się powstawać z martwych. Zacznijmy od matki. Czytamy, że jest ona dla narratora niemal tym samym, czym Haiti: Pierś nabrzmiała od bólu: moja matka, mój kraj. Mężczyzna powraca do przestrzeni młodości czy wręcz dzieciństwa, powraca do niej, by tak rzec, w relacji wyjściowo niemal niezmienionej. W oczach matki nie dorósł, pozostał takim, jakim był, gdy wyjeżdżał „tam”. Matka nie tylko nie godzi się na przykład na to, aby jej syn przebierał się w samotności, ale także uparcie odmawia wymienienia nazwy miasta, w którym mieszkał dwadzieścia lat. Dla niej to wyłącznie „tam” – „tam” to nie Haiti, to wystarczy. Trwożące matkę opowieści na temat Montrealu – Stary Gnat (o zgrozo) sam sobie przygotowywał posiłki – nie są jednak, jak można by się spodziewać, kluczowe w rodzinnych rozmowach. Mówiący chce bowiem napisać książkę o Haiti na Haiti – to te doświadczenia, to obserwacje tego kraju są fundamentalne.

Narrator deklaruje, że pragnie odwzorować rzeczywistość, chce być „pisarzem prymitywistą”. Ambicja ta wydaje się zaskakująca, jeśli przyjrzeć się strukturze powieści – dzielącej się, jak już wspominałam, na dwie przeplatające się części.
Jego fantastyczne wyobrażenia na temat Haiti, ciekawe, choć często pozwalające wysunąć zarzut nieudanego pastiszu, wizje, jakie prezentuje, występują obok oryginalnych, realistycznych spostrzeżeń, pozwalających czytelnikowi, który dotąd nie zgłębiał kultury i tradycji Haiti, zorientować się w tym chaosie chociaż trochę. Ciekawe, że Laferrière – w dużej mierze właśnie dzięki takiemu ukształtowaniu swojej narracji – decyduje się opowiedzieć o swoim kraju w tak – jednak – ryzykowny sposób. Siedem milionów Haitańczyków, którzy pragną zostać prezydentem, w dodatku nie na jeden dzień ani nie na chwilę, ale na całe życie? Byle dłużej niż inni prezydenci? Kanibale, którzy dybią na dobrze wykarmionych osobników? Wudu odmieniane przez wszystkie przypadki? Nauka nocy, czyli, jak mówią „ludzie Zachodu”, zabobon, w ustach profesora? Kto jest kim, kto kogo, a kogo nie i dlaczego akurat w ten sposób? Który kraj naprawdę jest wizją? Ten, który jest w ten sposób określony? Dobre sobie. Można stracić głowę, można poczuć się jak narrator, który ją traci.

W niezliczonych rozmowach, podzielonych – tak, jak cały tekst – na niewielkie fragmenty opatrzone osobnymi tytułami, Stary Gnat ujawnia się nie tylko jako dwudziestoletni chłopak (ma lat tymczasem, przypominam, dwa razy tyle), podkreślając, że w towarzystwie matki dzieckiem pozostaje się na zawsze, ale także jako niepocieszony fan pewnej kobiety. O ile jednak matka i, podobnie, ciotka są nader frapującymi postaciami nie tylko dla samego mówiącego, o tyle przedawnione romanse mężczyzny trudno uznać za szczególnie interesujące. Wróćmy więc może do tego, co w książce, którą czyta się z nieprawdopodobną szybkością, najciekawsze. A jest do czego wracać.

Obserwujemy nie tylko Haiti śmierdzące i głodujące, wykańczające się głodem, nadmiarem i niedoborem władzy zarazem, pełne strachu, rosnących jak grzyby po deszczu granic wewnątrz, ale także kraj w kraju czy też kraj ponad krajem – tytułowy kraj bez kapelusza. To kraina umarłych, kraina, w której wszyscy są umarli, także wszyscy ci, którzy decydują się mówić: Wszyscy ci, których pan widzi na ulicach, jak chodzą i gadają, w większości są martwi już od dawna i tego nie wiedzą. Ten kraj stał się największym cmentarzem na świecie. Haiti, śmierć i dzieciństwo uderzają mężczyźnie do głowy; traci on nad nimi kontrolę, stara się notować, oznaczać wszystko, co widzi. Metafizyka miesza się tu ze skandalem, oniryczne wizje z satyrycznym zacięciem (zdarzają się perełki), wszystko zdaje się kręcić jak na karuzeli, na której Stary Gnat próbuje własnymi siłami i siłami własnej wyobraźni utrzymać równowagę. Czytamy:
- Dobrze… Cóż… Proszę wybaczyć, że tak to powiem. Interesuje mnie, jak może pan pisać o umarłych, skoro nigdy nie był pan umarły.
Wyciera czoło dużą czerwoną chustką.
- Rzeczywiście – przyznaję w końcu. – Mam zamiar posłużyć się wyobraźnią.


Wizje senne nie są oderwane od rzeczywistości (trudno tu o zaskoczenie), korespondują z nią w może nawet zbyt oczywisty sposób. Kraje trudno od siebie oddzielić, mimo że zdają się trwać równolegle, obejmując inne postaci, innych umarłych. Ludzie znikają, inni przestają nimi być, przemieniają się w potwory, walczą o przetrwanie; zombi krążą. Pragnienie rozpoznania siebie w tej rzeczywistości, rozpoznania kraju, do którego wraca się po wielu latach emigracji prześwieca przez tę powieść bardzo mocno. Odstąpienie (niewyrażone, jak mi się wydaje, wprost) od pomysłu lustrzanego zapisu rzeczywistości uzasadnia się na wiele sposobów – stłumiony w dużej mierze szok, jakiego doznaje bohater po powrocie, zdaje się uruchamiać jego wyobraźnię, wymuszać niestandardowe formuły opisu rzeczywistości, skłaniać do skomplikowania wyrazu doświadczenia.

Prawie zapomniałam wspomnieć – pierwszy na księżycu był Haitańczyk. Naprawdę, naprawdę, naprawdę.

Dany Laferrière, Kraj bez kapelusza
tłum. Tomasz Surdykowski
Karakter, 2011


PRZECZYTAJ FRAGMENT KSIĄŻKI



Patronem medialnym Kraju bez kapelusza jest E-SPLOT