Zobaczymy śmierć Gu Shan. Będzie krótka, prozaiczna, z dala od tłumów. Zostanie jej odebrana doniosłość i powaga, bo będzie oglądana oczami, które nie dostrzegą w tej śmierci nic doniosłego. Będzie niemal nieproporcjonalna w stosunku do poruszenia, jakie poprzedzająca ją uroczystość zdemaskowania wywoła w miasteczku. Ale też śmierć nie jest najgorszą rzeczą, jaka może się w tym świecie wydarzyć. Niknie w zestawieniu z innymi krzywdami, które bohaterowie wyrządzają sobie nawzajem. Krzywdzą celowo: dla osiągnięcia własnych zamiarów bądź dla chwilowej satysfakcji, ale i przypadkiem: z powodu niewiedzy, bezmyślnie.
W Błotnistej Rzece, świecie bohaterów powieści Yiyun Li, chińskiej mieścinie na początku lat 70., nie ma ani promyka światła. Każdy kontakt dwóch osób, nawet jeśli początkowo przyjacielski, kończy się bólem, złością lub rozczarowaniem. Nie przynosi niczego dobrego. Wysłane listy nie dochodzą, a jedyny bohater, któremu przyznano na chwilę prawo do szczęścia, zresztą idiota, w końcu i tak żyć będzie tylko nadzieją. Prawdziwego spokoju i zadowolenia nie można osiągnąć. Jest tylko ersatz: w postaci albo snów i majaków, albo szopki, jaką oferuje system. Już najwięcej dobra potrafią sprawić chyba państwo Hua. Para zamiataczy ulic, którym na chwilę pozwolono żyć trybem osiadłym, a poza tym bezdomni, prawdziwi włóczędzy, którzy i tak w końcu opuszczą miasto.
W Błotnistej Rzece nie tylko brak szczęścia, ale i prawdy. Ludzie nie wyjawiają swoich zamiarów, nie rozmawiają ze sobą naprawdę. Trzecioosobowa narracja prowadzona z punktu widzenia różnych bohaterów (nigdy Gu Shan!) pokazuje, że każdy ma swoje racje, że każde działanie można uzasadnić. Pokazuje też, jak rozbieżne są wizje świata poszczególnych bohaterów, jak różne ich dążenia.
Nie ma tu wreszcie piękna. Prosty (choć nie surowy) język z rzadka zdobiony epitetem komunikuje wszystkie okropieństwa: przemoc fizyczną i psychiczną, znęcanie się nad ludźmi i zwierzętami, dewiacje i wynaturzenia. Nieliczne obrazy pozbawione błota i brudu (opis kurczątek), rzadkie piękne obiekty (pióro nauczyciela Gu) tylko silniej budują kontrasty, natychmiast zderzane z obrazami biedy, głodu i przemocy.
Dziewczyna na okładce nie ma twarzy, tak jak twarzy nie ma okrutny los i jak zdaje się jej nie mieć władza – dwie siły rządzące wypadkami w życiu maluczkich. Powieść Yiyun Li jest jak mikroskop – usuwa na bok skalę makro, a przybliża codzienność ludzi wplątanych w historię. Codzienność, która – choć dobrze pisarsko podana – zostawia raczej wrażenie niesmaku albo żalu i poczucia niesprawiedliwości.
Yiyun Li, Włóczędzy
przeł. Michał Kłobukowski
Czarne, 2010