Długi weekend to druga po Granatowej krwi (2010) część kryminalnego cyklu, którego głównym bohaterem jest Robert Nemhauser – komisarz warszawskiego wydziału śledczego, po godzinach dorabiający w restauracji znajomego jako wyjątkowo utalentowany kucharz. Po przestudiowaniu notki o autorze ta konfiguracja nie dziwi – można w niej znaleźć między innymi informacje o tym, że Hagen interesuje się historią jedzenia, jest pasjonatem gotowania w różnych stylach, prowadził też z przyjacielem restaurację w Paryżu.

Wprowadzenie wątku kulinarnego jest dobrym pomysłem na rozładowanie nagromadzonego napięcia, pozwala złapać oddech w toku piętrzącej się intrygi. Partie opisujące wieczorne wizyty Nemhausera w restauracji „Czarny Tadek” skrzą się humorem i przy okazji dostarczają... bogatego zbioru ciekawych przepisów do sprawdzenia. Innym chwytem retardacyjnym jest relacjonowanie codziennych zmagań komisarza z dwoma nieznośnymi bliźniakami, którymi musi opiekować się pod nieobecność żony. Podsumowując: elegancki, wierny, kochający glina. Jedynym szowinizmem, który od biedy można by mu próbować przypisać, jest gdzieś mimochodem rzucona uwaga: Tu jest Polska. Każda kobieta potrafi lepić pierogi. Żadnych nałogów, zdrad czy łamania przepisów. Załamanie nerwowe czy depresja – takie stany również nie pasują do naszego bohatera. Ciepłe kluchy. A sama intryga?

Trzeba przyznać, że w jej układaniu autorowi nie brakowało pomysłowości.
Zaczyna się od śmierci znanego działacza ekologicznego, którego jedną z ostatnich akcji było oprotestowanie projektu budowy autostrady. Na jednym trupie rzecz się nie kończy (ten wniosek można wysnuć już z lektury krótkiej notki na ostatniej stronie okładki, tradycyjnie przy tym zdradzającej to, czego nie należy). Do ekologów pisarz dodaje jeszcze środowisko archeologów, którzy wykonywali ekspertyzy na terenach, gdzie miała przebiegać budowa autostrady i odnaleźli prawdopodobną osadę z VIII wieku. Hagen po raz kolejny zaskakuje – okazuje się, że akcję kryminału można osadzić w uniwersyteckim środowisku naukowym, które przy bliższym oglądzie skrywa wiele tajemnic (na szczęście autor nie bierze ich całkiem na poważnie, posiłkuje się groteską i humorem). Może po lekturze Długiego weekendu łatwiej będzie pogodzić się z tempem rozwoju infrastruktury w naszym kraju.

Z każdą kolejną stroną przybywa podejrzanych oraz motywów; okazuje się, że bohaterowie prowadzą podwójne życie. Sprawa rozrasta się, nabiera zabarwienia politycznego, interesuje się nią sam premier – w końcu budowa autostrad przed Euro 2012 to kwestia wyjątkowej wagi. Pewne moje wątpliwości, czy może raczej zdziwienie, budziła łatwość, z jaką Nemhauser pozyskuje informacje – wszyscy sypią tu jak na spowiedzi, bez zażenowania opowiadają o swoich największych sekretach. Zyskuje na tym jednak oczywiście fabuła: komisarz wie, jaki następny ruch wykonać, dzięki czemu śledztwo nie grzęźnie w martwym punkcie.

Niestety książka w paru miejscach traci dynamikę, zamienia się w nużący ciąg przesłuchań, zadawania tych samych pytań, udzielania podobnych odpowiedzi (jakby autor nie bardzo dowierzał inteligencji swoich czytelników). Można narzekać, ale taki już urok klasycznych „powieści policyjnych procedur”, do grona których Długi weekend należy zaliczać. Poza Nemhauserem w śledztwo zaangażowani są również inni funkcjonariusze; na oddzielny komentarz zasługuje więc jego najbliższy partner i przyjaciel, wyjątkowo tępy i porywczy osiłek Mario. To postać szczególnie barwna, rozwodnik, fan czarnej kawy (sypanej!), kochanek o wiele od siebie młodszej Andżeli, posiadaczki pięciocentymetrowych paznokci i białych kozaczków (garderoba całoroczna). Wraz z tym bohaterem przybywa książce wiele dobrych momentów, a to oczywiście niejedyny pozytywny jej aspekt.

Trzeba przyznać Hagenowi, że – jak dziś mało który polski autor kryminałów – potrafi wykorzystać gatunek do opowiedzenia o jakimś wycinku życia społecznego w Polsce, biorąc na warsztat między innymi takie problemy, jak nikła świadomość ekologiczna, korupcja, skrywany antysemityzm i nietolerancja. Wszystkie te wątki wprowadzone zostają przeważnie w sposób nienachalny. Właśnie ten rodzaj zaangażowania chciałoby się odnajdywać u rodzimych autorów. Komisarz Nemhauser co i rusz spotyka się z polskimi fobiami, wystarczy tylko, że wyjdzie do kiosku po gazetę, już atakuje go sklepikarka: Dwa złote mówię, głuchy czy co? – huknęła. Z wiadomej opcji, co czytają takie niepolskie gazety, to powinni być kasiaści, w końcu Polskę rozebrali, nie? – Spojrzała na niego wyzywająco. – Co tak patrzy? Wolność mamy, to mówię, co myślę.

W trakcie lektury trudno mi było pozbyć się wrażenia, że – poprzez nagromadzenie motywów: obyczajowych, zawodowych, politycznych, w których gubią się wszyscy, łącznie z samym komisarzem – Hagen dmucha wielki balon, który pęknie bardzo cicho. Książka kończy się zachowawczo, wraz z odnalezieniem mordercy, co jednak nie oznacza, że dobro triumfuje – wiele wątków, wprowadzonych wyłącznie po to, by wodzić czytelnika za nos, pozostaje niewykorzystanych. A szkoda, ponieważ zapowiadały się bardziej interesująco od rozwiązania głównej zagadki. Trzeba niestety obyć się smakiem i na odczep dodaną przez autora racją, powtarzaną gdzieś od czasów Piłata: że prawdy właściwie nie ma, dobranoc, dziękuję. Pozostaje niedosyt. Choć może lepiej byłoby napisać, że apetyt – ciągle niezaspokojony, choć potrawa wyglądała na tak smaczną.

Wiktor Hagen, Długi weekend
WAB, 2011