„… i zadziwi się Europa” – tak według oficjalnych źródeł brzmi tytuł weneckiego projektu Yael Bartany. Dementuję fałszerstwo: chodzi oczywiście o „… i zanudzi się Europa”, słynny wypiek na bazie „Stosowanych sztuk społecznych” niejakiego Artura Ż., poszukiwanego listem gończym przez „Art Police Gazette”, nowy tropikalny tabloid o sztuce wydawany przez grupę zamaskowanych hipisów. Plotka głosi, że to znów The Krasnals…














































Yael Bartana zdjecie z filmu Mur i wieża

Niestety, i tym razem wiara w art politykę zapachniała zakalcem, żeby nie powiedzieć – kupą… Oglądając filmy Bartany, nie sposób nie dłubać w nosie. Sugerowana przez krytyków ironia sącząca się z filmów to nic innego jak solidna dawka nudy i patosu, którą trzeba przełknąć w imię Sztuki. Nawet lektura wielu przychylnych recenzji na temat trylogii (prócz niezawodnego Sienkiewicza w Dwutygodniku) nie zmusiła mnie do polubienia tego dziełła, a przyczyna jest prosta – nie dostałam koszulki, ani żadnego innego fajowego gadżetu, jaki rozdawano w Wenecji. Ciągle mam nadzieję, że gdy pojawię się tam we wrześniu będzie na mnie czekać jakiś mały orderek… oczywiście nie myślcie sobie, że biegam za błyskotkami. To swoją drogą, ale tu chodzi o MIT.


























The Krasnals. Whielki Krasnal Exchange / Kibutz Yael Bertany. 2011. Olej na płótnie

W swoim dramatycznym wpisie o biennale Krasnale wysunęły wiele wzruszających tez, nad którymi warto zapłakać. Jedna z nich wydała mi się szczególnie znacząca. The Krasnals trafnie przypomnieli, jak wielką moc ma pop kultura i z żalem dostrzegli, że dzisiaj elity zdają się ignorować to zjawisko. Filmy Bartany, rzekomo mitotwórcze, tak naprawdę są słabe, bo nie wykorzystują mitotwórczych możliwości, jakie daje sztuce kultura masowa. Jeśli ktoś ma wątpliwości, przypomnę, że całą mitologię amerykańską stworzyło kilku prostych Żydów z Europy Wschodniej, którzy osiedlili się na zachodnim wybrzeżu by robić tam filmy. Inny przykład, z rodzimego podwórka – Muzeum Powstania Warszawskiego nie bez powodu przypomina park rozrywki. Tymczasem filmy Bartany są zbyt wyszukane konceptualnie, aby mogły wywrzeć na mniej zapoznanym ze sztuką widzu wrażenie.
Gdyby społeczeństwo składało się z samych elit – kto wie, może ten projekt wywołałby skandal. Tymczasem mamy to, co zwykle: trochę wiary i pustosłowia. Najatrakcyjniejsze w całym  projekcie wydają się więc… gadżety, które mogą kojarzyć się z estetyką subkultur oraz specyficzna, polityczno-ekstremistyczna aura, która zdaje się przyciągać widzów Biennale niczym magnes.

Podczas gdy wszyscy z  niepokojem śledzili wydarzenia na lagunie (a także żarliwą dyskusyjkę Jarecka-Tarabuła-Sienkiewicz w Wyborczej), ja zostałam olśniona blaskiem, który dobiega z ciemnych polskich zakamarków. Siedzibą blasku jest Łódź, a jego producentem – Paweł Hajncel, człowiek-motyl.


Paweł Hajncel, akcja podczas procesji w Boże Ciało, Łódź 2011

Powszechnie wiadomo, że w Polsce świętoszkowatości jest aż za wiele. Nawet ja, przyjeżdżając do bezbożnego Szczecina (niewierny zachód, mój dom), od razu natknęłam się na jakieś kościelne święto, które stało się przyczynkiem do wystrojenia (?) połowy miasta w podejrzane kopce z gałęzi i liści (czyżby ołtarzyki, stacje pokutne?). To jednak nic, w Częstochowie kościelne pienia słychać przecież od rana do wieczora… Kościół na ulicach polskich czuje się swojsko, bez kompleksów rozpycha się łokciami… I bardzo nie lubi, gdy ktoś się z niego śmieje.

Tym razem kozłem ofiarnym miał zostać Paweł Hajncel, łódzki artysta, który w dzień Bożego Ciała dołączył do procesji… w przebraniu motyla.

Jak czytamy w Wyborczej:

"W Boże Ciało stanął w bramie, kilkaset metrów od katedry. Gdy zobaczył procesję, założył skrzydła i poprawił czułki. Po chwili szedł już z wiernymi, a właściwie pląsał między nimi. Wspinał się na palce, kucał, podskakiwał, robił ósemki.
- Dzieci myślały, że jestem częścią procesji. Niespodzianką. Śmiały się. Tylko księża mieli zacięte miny. Kilku próbowało mnie schwytać - wspomina."


Motyl w końcu nie został schwytany, ale wiadomo – proboszcz się wkurzył, podczas mszy wskazał na Hajncla swoim paluchem i orzekł, że czuje się obrażony i wnosi pozew do sądu. Standard. Tym razem jednak wniosek świętoszka został odrzucony, więc nie będziemy mieć męskiej Nieznalskiej. Na szczęście, bo Hajncel wydaje mi się dużo bardziej udany od smutnej Doroty. Jego poczucie humoru i zaangażowanie skłoniły mnie do przedstawienia Wam pokrótce sylwetki tego zabawnego twórcy, któremu z łatwością udaje się to, co całkowicie nie udało się Bartanie. Co?

Chyba… dialog z rzeczywistością. Nie owijając w bawełnę, Paweł Hajncel jest wielkim freakiem. Urodzony w 1967 roku, podaje się za ucznia Łobodzińskiego, Hrabala, Singera i Žižki. Był/jest członkiem kilku dziwnych arti grup, w tym Grupy Manieryzm Ścierwo, Pogodancepolo, Gruse Hajncel Group i Rewolucja 2010. W 1974 roku zdobył I miejsce w kolonijnym konkursie na pracę malarską pt. „Świat w roku 2000”;  w 1975 roku zdobył I miejsce w wojewódzkim konkursie na plakat o Ludowym Wojsku Polskim. Później zdobywał wiele innych nagród i robił wystawy to tu, to tam – sami sobie to doczytajcie. Był nawet za granicą.


Paweł Hajncel, Autoportret jest to calkiem udana podobizna Pawła Hajncla wykonana w 2010 roku

To, co reprezentuje sobą Hajncel, nazwałabym „dzikością serca” połączoną z iście barejowskim humorem, który umarł chyba wraz z PRL-em. Hajncel jednak się nie poddał i nadal demaskuje absurdy polskiego podwórka. Jego ulubioną bronią są obcisłe rajtuzy (lub ich brak), ostatecznie, jakieś sztuczne futerko. Bo warto pamiętać, że artysta już wcześniej eksperymentował z przebraniami, pojawiając się na religijnych pochodach np. w stroju misia.

Głównie zajmuje się malarstwem, rysunkiem, video i szeroko pojętą sztuką ulicy. Jego ulubionym tematem jest rzeczywistość polska. Ujęta – zawsze! – prześmiewczo. Szczerze, szybko zakochałam się w Hajnclu. Jak bowiem nie wzdychać do osobnika, który we własnym filmie biega po pokoju w czerwonych rajtuzach i białej koszuli, tańcząc razem z psem „balet polski"? Gdy razem odtańcują powstanie styczniowe, i artysta, i pies solidarnie padają na podłogę. Inny film pokazuje fragment twarzy artysty, w którym on, z wywieszonym jęzorem, coś tam bełkocze. Po jakimś czasie okazuje się, że jest to fraza "Poznaj swój kraj". Podczas głośnego performance’u "Ziemkiewicz to tylko fantasta" artysta zakłócił przebieg spotkania z prawicowym ekstremistą, wybiegając na scenę w czerwonych rajtuzach i z zimnymi ogniami w rękach. "Ziemkiewicz to tylko fantasta!" krzyczał nasz portkowy bohater. Faktycznie, Ziemkiewicz pisze także powieści fantasy, można więc przypuszczać, że życie niebezpiecznie miesza mu się z fikcją.


Paweł Hajncel, kadr z filmu Historia jednego narodu

Aby dopełnić aurę hardcoru, dodam tylko, że w innym swoim performensie Hajncel wybiega na spotkanie z pociągiem towarowym. Półnagi, miota się przed pociągiem, po czym rusza w pogoń za pojazdem. Film nosi tytuł The Ghost train. Mam nadzieję, że tak nie będzie wyglądała moja podróż do Wenecji.


Pawel Hajncel, Black man for white woman, 2010

Jak twierdzi Anka Leśniak w swoim artykule, ”siła twórczości Pawła Hajncla tkwi przede wszystkim w działaniach interwencyjnych, performatywnych, w których odważnie angażuje się w sytuacje." Co więcej, "Hajncel łączy, a właściwie konfrontuje życie ze sztuką. Angażując się bezpośrednio w akcję, paradoksalnie swoim działaniem daje do zrozumienia, że lepiej zachować czasami dystans do pewnych zagadnień, lepiej poddać krytyce różnego rodzaju dogmaty i świętości niż ulec jakimkolwiek formom fanatyzmu.".


Małgorzata Gurowska, plakat do wystawy Pawła Hajncla Universal, 2010

Jaka szkoda, że nikt nie przedstawił Hajncla Bartanie. Z pewnością brak jej tej łódzkiej świeżości i spontaniczności. Konfrontując te dwa niedawne działania, łatwo można zwizualizować sobie mechanizmy, rządzące arti światem. Bohaterski Hajncel jest bowiem, i chyba zostanie, freakiem i artystą z drugiej ligi... Cóż, złe nazwisko, a gdy wpiszemy je w google, wyskoczy nam uśmiechnięta twarz artysty z butelką piwa pod brodą. Źle, źle, źle… Wątpliwe, aby jakiś znamienity arti tytuł był zainteresowany jego działalnością – znacznie więcej znajdziemy o nim w lokalnych dziennikach i kronice policyjnej. Z kolei Yael Bartana, artystka już od początku głaskana przez instytucje, zasłużyła sobie na wiele pustych zachwytów. Jej filmy są intelektualne, eleganckie i wzniosłe, w sam raz na Biennale czy do Zachęty. Jest to jednak sztuka instytucjonalna, droga i zamknięta w dusznym obiegu świata sztuki. Jak to kiedyś określił Jakub Banasiak, jest to sztuka „tak doskonała, że aż nudna”. Wielu intelektualistów chciałoby widzieć w niej formę społecznego dialogu, jakąś siłę, która prowokowałaby do dyskusji... Ale kogo? Ludzie, w których miałby uderzać projekt Bartany, właśnie idą na procesję.

Podsumowując, trudno mi uwierzyć w filmy Bartany, ponieważ wyprodukowane w świecie sztuki, swoim przekazem zwracają się tylko do tego środowiska. Hajncel wychodzi z kolei naprzeciw „ludowi"… i mówi do niego w ich języku. Jeden zero dla faceta w rajtuzach!




Karolina Plinta
– zła kobieta. Interesuje się sztuką współczesną. Anarchistka i kabotyn. Studiuje historię sztuki i filmoznawstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Współpracuje z portalem E-SPLOT, od grudnia 2010 roku prowadzi bloga "Sztuka na gorąco" http://sztukanagoraco.blogspot.com/ poświęconego aktualnym wydarzeniom artystycznym w... tam, gdzie akurat przebywa, czyli w Polsce.

Tekst pochodzi z blogu Autorki