Nadsamca mógłbym określić jako dekadencko-futurystyczno-surrealistyczną powieść konceptualną. Mógłbym tak zrobić, gdybym rzeczywiście chciał stawać w szranki – wciąż o wyścigach tu mowa – z wydawcą, który w określających twórczość Jarry’ego „izmach” ściga się chyba już tylko z dyskursem. Bezwzględny krytyk mieszczaństwa, genialny prekursor dwudziestowiecznych kierunków awangardowych: kubizmu, dadaizmu i surrealizmu. Garściami czerpali z niego egzystencjaliści, strukturaliści, semiotycy, oulipijczycy, postfreudyści i postmoderniści. Dziś uznaje się go za jednego z ojców założycieli postsekularyzmu – dowiadujemy się z ostatniej strony okładki i chyba ma być już jasne, że książka ta, podobnie jak wszystkie inne tego autora, musi być znakomita. Wspomniane nurty same w sobie niewiele jednak znaczą, a sens zyskują dopiero wtedy, kiedy zaszczepi się je na jakimś interesującym tekście kultury. Ale czy Nadsamca można otwierać za pomocą tych dumnie brzmiących kluczy estetycznych i filozoficznych? Oczywiście że można, bo zawsze można, ale nie zawsze ma to sens. W tym wypadku używanie wielkich słów, a takich używa nie tylko wydawca, ale i Janowi Gondowiczowi zdarza się to w posłowiu, przypomina mi jedzenie chipsów za pomocą wiekowego srebrnego widelca: śmiesznie to wygląda i w dodatku jest bezskuteczne, bo kruszą się one z każdym zetknięciem z szlachetnym materiałem (jednak powiedzieć o tej książce „nieuchwytna”, to byłoby już zdecydowanie za wiele).
Nie przywodź mi tu onego Indianina, tak wysławionego przez Teofrasta, Piliniusza i Ateneusza, który przy pomocy pewnych ziół czynił to jednego dnia siedemdziesiąt i więcej razy. Z tego zdania Gargantui i Pantagruela, jak pisze Gondowicz, wywiódł się cały Nadsamiec.
Siły ludzkie (…) nie mają kresu, zapewnia powieściowy André Marcueil i właśnie dowodzenie niewyczerpalności ludzkich sił jest głównym i jedynym tematem powieści. Pierwszą próbą jest wyścig nowoczesnego pociągu z kwindemem cyklistów odżywianych wyłącznie wzmacniającą substancją na bazie alkoholu (Perpetual-Motion-Food), drugą atak na wspomniany rekord stosunków seksualnych. Obie konkurencje, choć skupiają wokół siebie tych samych bohaterów, są słabo powiązane fabularnie, a ścisłego związku między tymi motywami szukać można głównie w osobie autora. Jarry był zapalonym rowerzystą, co objawiało się również w jego garderobie – dolną jej część zawsze stanowił kostium cyklisty, ponadto fascynowała go męska seksualność, czego dowodem jest zarówno wykorzystanie znamiennego zdania z Gargantui i Pantagruela, jak osobliwy wystój mieszkania, o czym nadmienia Żeleński we wstępie do Ubu Króla: pokój jego zdobił olbrzymi kamienny phallus, dar Ropsa. „Czy to odlew?” – miała się spytać oszołomiona dama, która odwiedziła jego mansardę. – „Nie, pani, to zmniejszenie”, odparł skromnie Jarry.
Rower, seks i monstrualny penis, rozrywający nieomal kobiety, a wszystko to w futurystycznym pejzażu, napędzane ideą mechanicznego postępu – tyle można powiedzieć o tej książce i niewiele więcej. Ludzie opisywani są z wykorzystaniem technicznego języka, praca maszyn zaś przeciwnie – jest ucieleśniona i zerotyzowana. Wszystko to jednak mało oryginalne i bez rozmachu. Opisywane przez Jarry’ego maszyny – czy to latająca trąba, czy dziwaczny automobil – ani nie są ciekawymi konstrukcjami myślowymi, ani nie rzucają wyzwań wyobraźni. Ot, wystarczy sięgnąć do młodszego od Jarry’ego Antoniego Langego, by przekonać się, że wczesne pomysły futurystyczno-fantastyczne mogą być nie tylko imponujące pod względem rozmachu fantazji, ale i zobowiązujące intelektualnie.
Wyścig na dziesięć tysięcy mil niespodziewanie wygrał tajemniczy, umykający cień. Samotny rowerzysta, André Marcueil, Nadsamiec – pierwszy pokonał tę kosmiczną odległość, przy okazji pozostawiając za sobą kobiety zgwałcone na amen. Oczywiście wygrał i w drugiej konkurencji – bez większego wysiłku podniósł poprzeczkę do osiemdziesięciu dwóch stosunków w ciągu doby. Był to rodzaj eksperymentu przeprowadzonego pod okiem naukowca, dlatego seks nie był namiętny, ale – oczywiście – mechaniczny. W pobijaniu rekordu towarzyszyła Nadsamcowi Ellen, młoda, krucha kobieta, jedyna z jego towarzystwa, która wierzyła, że eksperyment może się powieść. Miała zresztą na to dowód, wyraźnie parodiujący ontologiczny argument na istnienie Boga: Kochanek Absolutny musi istnieć, skoro śni o nim kobieta. A o takim kochanku – jak sugeruje autor, znany zresztą ze swojego pogardliwego stosunku do kobiet – marzy każda, bo największym pragnieniem kobiety jest oddać się mężczyźnie jak największą ilość razy w jak najkrótszym czasie.
Rzeczywiście dążenia Nadsamca i jego kochanki pod tym względem się dopełniają, ale o ile jemu wszystko przychodzi łatwo, to dla kobiety intensywność stosunku w połączeniu z wielkością penisa przyszłych czasów nie jest łatwym wyzwaniem. Ellen z trudem powstrzymała krzyk i twarz jej skurczył grymas. By zdusić przejmujący ból, musiała wbić w coś zęby (…). Marcueil miał rację, twierdząc, że bywają mężczyźni, dla których każda kobieta jest dziewicą, a Ellen musiała teraz ścierpieć tego dowód. Ledwo, ale jednak przeżyła (omdlała tylko, straciła przytomność: kobiety nie umierają nigdy od takich rzeczy), choć pod koniec można było ją sprowadzić do piekącej rany. Najwyraźniej oliwienie tego seksualnego mechanizmu co dziesięć stosunków specjalnym balsamem (maszynę trzeba ochronić od tarć i skrzypień) okazało się niewystarczająco skuteczne. Na wypadek gdyby kobieta umarła, docierając poza granice bólu, Marcueil trzymał w zapasie siedem kobiet, bo Arthur Gough zapewne zabrałby ze sobą siedem automobilów do wymiany w razie awarii. W żadnym wypadku tytuł nie mógłby brzmieć „Nadczłowiek”, bo bohaterem jest właśnie Nadsamiec i to reprezentujący najgorsze samcze cechy.
Osiemdziesiąt dwa stosunki w ciągu doby i to z długą przerwą na posiłek i sen. Nie ma wątpliwości – to nie człowiek, to maszyna. W czasach, gdy metal i mechanika są tak wszechpotężne, człowiek, by przeżyć, stać się musi mocniejszy od maszyn, jak niegdyś przemógł dzikie bestie… Zwykłe przystosowanie do środowiska… Ten osobnik jest pierwszym człowiekiem przyszłości…
Ta Powieść nowoczesna, bo tak brzmi podtytuł książki, sprowadza się do wypełnienia świata energią elektryczną i mechanizacji otoczenia. Człowiek to niespożyta siła, czyli energia. Energia wytwarzana jest przez ruch, przez tarcie, dlatego łóżko kochanków staje się elektrownią, a mężczyzna (nie wiem, dlaczego akurat on) akumulatorem – tak oto dymanie napędza dynamo, które dostarcza siły do kolejnych stosunków. Ten energetyczny wyścig nie znaczy więcej od siły osiąganego napięcia, a już na pewno, choć tak chciałby Gondowicz, nie jest zapisem nowoczesnej koncepcji człowieka, który zmaga się z pokusą doświadczenia swej tożsamości na skraju niemożliwego.
Nadsamiec to futurystyczna wizja, która nie robi wrażenia, literacki koncept, który nie działa, skandal, który nie szokuje, kuriozum, które ani nie zaskakuje, ani nie śmieszy. Ot, pomysł na bicie energetycznego rekordu. Książka nie budzi żadnych emocji z wyjątkiem rozdrażnienia, jest nieinteresująca tak pod względem problematyki, której w zasadzie jest pozbawiona, jak i estetycznej realizacji pewnego pomysłu.
Być może sto dziesięć lat temu Nadsamiec szokował i w jakiś sposób inspirował innych do zrobienia czegoś ciekawszego, ale dziś jest niestrawny. To literacki trup, którego nie sposób wskrzesić. Być może jest z tą książką jak z mitycznym kochankiem: nawet jeśli kiedyś mógł osiemdziesiąt razy z okładem, to z wiekiem jego możliwości osłabły. Dziś trudno słuchać przechwałek o historycznej roli jego seksualnych wyczynów, a co dopiero uprawiać z nim seks.
Alfred Jarry, Nadsamiec
tłum. Wawrzyniec Brzozowski i Jan Gondowicz
Korporacja Ha!art, 2011
PRZECZYTAJ FRAGMENT POWIEŚCI