Malanowska czyni nas adresatami widokówek ze swojego życia, tego pulsującego w niej i poza nią, wrzuca zdania do naszych oczu niczym do skrzynki pocztowej, zatrudniając do ich budowy słowa-echa, odbijające się od pamięci wydarzeń rzeczywistych i wyobrażonych.

Imigracje składają się z dziewięciu tekstów podzielonych na „Historie, które się wydarzyły” i „Historie, które wydarzyć się mogły”. I tak w pierwszej części mamy przykładowo opowieść o przyjaźni autorki z drag queen o pseudonimie Butterfly, wspomnienia ze wspólnej podróży z ojcem do Turcji oraz opis ślubu koleżanki – Rekhi – mającego miejsce w Indiach. W drugiej części (znów podaję przykłady) Malanowska opowiada nam o możliwych wakacjach spędzonych z ekscentryczną ciotką oraz o swojej  wersji życia Joanny, emigrantki, pracującej w bibliotece w Stanach Zjednoczonych, którą autorka rzekomo poznała studiując w tym kraju.

Przyznam szczerze, że ta druga część książki bardziej przypadła mi do gustu. Jest coś ujmującego w dociekaniach na temat życia innych ludzi i własnego w nich udziału. Patronuje im zarówno potrzeba zrozumienia drugiej osoby, jak i zwykły nawyk podglądactwa, przybierający czasem postać zabawy w detektywa, który rozwiązuje zagadkę zwaną drugą osobą, posługując się baczną obserwacją i snuciem domysłów.
Trudno jednak wartościować i obiektywnie uznać „Historie, które wydarzyć się mogły” za część lepszą. Myślę, że zdania będą tu podzielone, bo przyznaję, że choćby opisana przez Malanowską w części pierwszej Imigracji relacja z ojcem jest niezwykle przejmująca i inicjuje własne przemyślenia na temat takich więzi.

Tym, co łączy wszystkie teksty w Imigracjach, jest obecna w każdym z nich i paralelna względem innych podróż za granicę własnej powierzchowności, do kraju zwanego wnętrzem, którego „narodowe” specjały zaburzają trawienie w żołądku. Tu, wewnątrz, można oglądać wszelakie krajobrazy, a monumenty wspomnień wyrastają na naszych oczach i zarazem dzięki nim. Ten wewnętrzny eklektyzm, co zauważa Malanowska, sprawia, że nawet w naszym psychicznym imperium czujemy się obco, chcielibyśmy się osiedlić, znaleźć schronienie, ale nie potrafimy, bo rzeczywistość wnika do organizmu przez pory skóry i rozsiewa zarazki w naszej wewnętrznej przestrzeni: to plaga, której nie jesteśmy w stanie zapobiec.

Malanowska jest szczera, wyznaje, że nie radzi sobie z dyscyplinowaniem rzeczywistości, kreśli swój portret neurotyczki, która z jednej strony podejmuje próbę „dopasowania” wnętrza do zewnętrza, a z drugiej jest świadoma, że próba ta skończy się fiaskiem, bo między tymi obszarami zawsze toczy się walka. Słowa autorki wypowiedziane na jednym ze spotkań autorskich dowodzą tego, jak jest przekonana o wzajemnym przenikaniu się tych dwóch porządków: Zatytułowałam zbiór „Imigracje”, a nie „Emigracje”, bo mam wrażenie, że gdziekolwiek jadę, to, co ważne, i tak zawsze dzieje się we mnie, w innej osobie, albo pomiędzy nami.

Ciągłe batalie w przestrzeniach wewnętrznych, o których mowa w Imigracjach, nie dają spokoju, każą nam balansować, jak jednej z bohaterek książki, na krawędzi szaleństwa, nie pozwalając jednak spaść na jego stronę. Imigracja do wewnątrz, które okazuje się nieszczelne, zainfekowane rzeczywistością, to wędrówka w upale, z ciężkim plecakiem, bez kanapek i mapy, w za ciasnych szpilkach. To doświadczanie samej siebie, swoich pejzaży, zabudowań, klimatów i ich relacji względem elementów nacechowanych obcością. Tego typu uchodźstwo do łatwych nie należy, bo powtarzamy je każdego dnia.

Najważniejszym wnioskiem post-imigracyjnym jest spostrzeżenie Malanowskiej, że jej wieczne niedostosowanie czy też poczucie obcości wynika z niej samej bardziej niż z miejsc, które odwiedza, bo została nauczona utrudniania dostępu do siebie, buntu przeciwko nasiąkaniu rzeczywistością, karmionego złudną nadzieją, że można emigrować do własnego wnętrza i ukryć się w nim przed wszystkim, co boli.

Zmaganie się ze światem zewnętrznym to syzyfowa praca, bo jest on nieubłagany w swojej wydarzeniowości, nieodwracalności. Każdy czuje to uciążliwe swędzenie, kiedy rzeczywistość przebija naskórek i wnika w nas, bez paszportu, za to z dużą ilością bagażu.

Zdarzenia przepływają przez nas niezauważone i chyba to właśnie jest w nich najbardziej niebezpieczne, ich pozorna przezroczystość. Dopiero kiedy odpowiednio wiele z nich przepuścimy między palcami, okazuje się, że przylegają do siebie jak elementy układanki i tworzą całość, solidną, logiczną i spójną, której nie można już zmienić, nie można cofnąć i rozłożyć z powrotem na poszczególne elementy, żeby jeszcze raz się nad nimi zastanowić.


Kaja Malanowska, Imigracje
Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2011

"DROBNE SZALEŃSTWA..." KAI MALANOWSKIEJ - DWUGŁOS ANNY WAJNER I MARTY KUDELSKIEJ