Proste?

Na Boxhagenerplatz pełno było alternatywnych. I – ja wiem? Normalnych też, tylko wyluzowanych. Dredy z tyłu głowy, jeżyki, tapiry, włosy długie, półdługie i ćwiećdługie; japonki i nagie stopy, trampki i adidasy, bojówki i niebojówki.

Siedzieli na trawniku pośrodku placyku. Kupa ich tam była, ćma. Ćmili, palili, szisze, nargile, dżointy, z bonga palili i z fajki. Popijali wino i piwo. Nad wszystkim unosił się kłąb dymu, który ekumenicznie łączył w sobie zapach papierosów, haszyszu, marihuany i jabłkowego tytoniu do sziszy.

A dokoła trawniczka, na ławeczkach, siedzieli sobie Turcy. Włosy na żel do tyłu i w bok, do góry i w dół. Błyszczące spodnie od dresu wciśnięte w białe skarpety, a co, a co. Do tego białe albo kolorowe sportowe buty, do tego bluzy od dresu, a na to – czemu nie – łańcuchy, wisiory, a jak. Inni mieli dżinsy, a jeszcze inni – krótkie spodnie. I smagła skóra, i jaśniejące pierścienie na ciemnych dłoniach, na ciemnych nadgarstkach – bransolety jaśniejące. Brązowy wzrok czujnie skanował trawniczek, na którym pasło się alternatywne stadko, a ci Turcy, żelem błyszczący, wyglądali na pasterzy.

I coraz to który alternatywny wstawał z trawnika, otrzepywał pupę i szedł w stronę jednego z tych Turków. Turek występował z szeregu, następował tzw. shake hand, i już Turek miał w dłoni 10 euro, a alternatywny porządną gandzię do dżointa. A jak.

Siedziałem sobie tak i ja na trawce, siedziałem, książkę czytałem, relaksowałem się, aż w końcu też mi się zachciało. Haszu mi się zachciało.

Wstaję więc, otrzepuję kolana z trawy, tyłek z trawy otrzepuję, patrzę na Turka, szukam wzroku jego, w brązowe mu oczy patrzę, on mnie w oczy patrzy, wszystko fajnie, miło, podchodzę do Turka i mówię, że chcę kupić, co tam ma.

szczerek_berlin2.JPG

A on patrzy tak na mnie, patrzy – i pyta, skąd ten akcent. Ten mój niby.
No, mówię, jakie to ma znaczenie, haszu mi bracie sprzedaj, wiem, że masz, bo przed chwilą widziałem, jak temu wysokiemu w topganach sprzedawałeś.
A on, że spoko, że hasz nie ucieknie, ale skąd jestem, bo po akcencie mu się wydaje, że z Europy Wschodniej.
No, mówię, z Europy Wschodniej, brawo, teraz wyskakuj z haszu, tu masz 10 ojro.
A on – a oczy jakoś mu tak dziwnie błyszczą – mówi, że już mu się hasz skończył, że już nie ma, że przeprasza – ale żebym się nie martwił, bo hasz ma Sallahaddin, do Sallahaddina muszę pójść – to dostanę.

Zaśmierdziała mi ta sprawa jak cholera, czemu do Sallahaddina, do jakiego Sallahaddina, gdzie mam łazić, po co, co mi tam zrobią, ale myślę – doobra, spooko, no bo w sumie – co mi zrobią. Dla okupu porwą? W pomarańczowe wdzianko ubiorą? Kasy za dużo przy sobie nie mam, kart kredytowych nie noszę, żeby nie korciło, telefon stary – co, opierdolą mnie? Skroją? Okradną? Niech tam. Trudno się mówi.

– Dobra – mówię do Turka – prowadź, bisurmanie, do tego Sallahaddina, a gdzie on, ten Sallahaddin? – Niedaleko – mówi Turek – chodź, chodź – mówi – zaprowadzę, chodź.

Wiedziałem, że to głupie, ale co tam.


Poszliśmy Simon-Dach-Strasse, szliśmy, a tam stoliki na ulicy, tam knajpy, kupa ludzi, a każdy – jak nie Niemiec! Stoi dwóch na środku ulicy, grzywki im opadają na czoła, kurteczki, jak kurtki mundurowe, takie w boku wcięte, takie  dopasowane, takie coś przypominające, tym bardziej, że obcisłe podkoszulki z wielkimi, czarnymi krzyżami noszą, czaszki z tyłu podgolone, no, no, blond dwaj geje – bo się całują, bo się obejmują, tulą, pięknie, pięknie, wolność na Friedrichshainie, piękna rzecz, piękna rzecz. I napisy, że NO MORE WAR, że GEGEN NAZIS, że FUCK HITLER, że NAZI SKINS FUCK OFF, że ONE RACE HUMAN RACE, i że HOMOFOBIA THE WORST DISEASE, i że GRANICA NIE PRZEBIEGA POMIĘDZY LEWICĄ A PRAWICĄ, A MIĘDZY GÓRĄ A DOŁEM.

szczerek_berlin3.JPG

Poszliśmy więc na dół, poszliśmy w dół, zjechaliśmy schodami stacji metra Warschauer Strasse, minęliśmy wyobrażoną na ścianie całkiem udatną warszawską syrenkę, a Turek przez cały czas nawijał przez telefon komórkowy. „Ostojropa, ostojropa” – tyle rozumiałem z jego dziwacznej, bulgotliwej niemczyzny, którą wyrzucał z siebie tak, jakby cegły z ust wyrzucał: jedna ciężka cegła za drugą ciężką cegłą.

Flaki Berlina, wątpia Berlina, zawsze lubiłem berlińskie metro, człowiek ma wrażenie, że to nie jest zwykłe miejsce, nie, o nie. Zawsze więc je lubiłem, ale trochę mnie przerażało, w końcu to piwnice Berlina, piwnice Niemiec, a z Niemcami przecież nie ma żartów. Jak tak się zastanowić, to musi być dość przerażające, co Niemcy mogą trzymać w piwnicy.

Najbardziej to widać na stacji Gesundbrunnen, o tak, tam jest wszystko – na górze niby lajcik, niby spoczko: plątanina ruchomych schodów, chromu, hydrauliczny syk szklanych drzwi na fotokomórkę, zapach świeżej, parzonej kawy i świeżej prasy w kioseczkach, dizajnerski plastik, dizajnerskie aluminium – i wszystko jest w porządku, wszystko jest cacy i nowoczesne, modne i ładne, ale gdy już się zjedzie na dół, na sam dół, to tak, jakby się zjeżdżało w dół czasu, bo na najniższym poziomie kafelki nie są już najnowsze, nie, są odpowiednio właśnie stare, są białe, jak w jakim wojennym szpitalu, w którym leżą ranni żołnierze i oficerowie, kafelki, bandaże i metalowe łóżka na kółkach, napis „Gesundbrunnen” pisany jest ciężkozbrojnym gotykiem.

Tak, miałem to szczęście i byłem tam w trakcie remontu, a kiedy przeszedłem kawałek w stronę końca peronu, to wyszło szydło z worka: spod zeskrobanej farby wyzierał ponury, czarny napis: Reichsbahn. Nie U-bahn, nie S-bahn, właśnie Reichsbahn, R-bahn. Teraz to już pewnie zamalowali, ale ja widziałem i wiem.

A poza tym – mój boże – myślałem sobie idąc za Turkiem, który do tego swojego telefonu mówił „hashish, hashish” i „osteuropa, osteuropa” – jednak podróżowanie podpiwniczeniem Berlina to naprawdę traumatyczne przeżycie. Człowiek jedzie pod Bebelplatz i czuje na szyi gorący popiół, jedzie od strony Unter den Linden pod Potsdamer Platz i czuje to wszystko, co nagromadziło się niedaleko, czuje, jak coś się szamocze pod Reichstagiem, jak to coś – zamknięte na głucho – rzuca się o ściany i nie może wyleźć, jak to coś tam charczy, jak sapie, wściekle, jak próbuje rzucać uroki, i wtedy lepiej nucić pod nosem „Odę do radości” jako kontrzaklęcie – nie wiadomo, czy pomoże, ale zawsze raźniej.

Podświadomość stolicy Niemiec – to naprawdę grząska sprawa. Na murach Friedrichshainu, Kreuzbergu i Prenzlauer Bergu napisane jest NIE WIEDER i NO MORE WAR i ci ludzie na stacji Friedrichstrasse, na Paradestrasse, na Richard-Wagner-Platz, na Bismarckstrasse, na Schlesischer Tor w zasadzie się z tym zgadzają, ale nigdy nie przyznają się do tego, że nie do końca mogą skumać, o co chodzi. Te wszystkie wątpliwości, jak miazmatyczne, ciężkie powietrze, jak trujące gazy, schodzą tutaj, w dół, w korytarze metra jak do piwnicy. To tutaj, w porytej jak ser szwajcarski ziemi pod Berlinem, ziemi, na której leżała kiedyś przez pewien czas bagienna, słowiańska Kopanica, pomiędzy tymi wszystkimi ruchomymi schodami, nowoczesnymi i punktualnymi wagonami ukrywa się – czuć to – to pytanie. To przecież oni, Niemcy, z barbarzyńskich burzycieli cywilizacji przekształcili się w twórców cywilizacji, ale twórców straumatyzowanych, z fleszbekami. To oni pobudowali miasta tym wszystkim wschodnim, słowiańskim ludom, to oni nadali im prawa, a potem też oni im te miasta rozpierdolili; to niemieccy osadnicy wyciągali ze średniowiecza całe krainy, Siedmiogród, Bukowina, Banat, Śląsk, Wielkopolska, Prusy, Inflanty, Ukraina, a potem przejeżdżali po tym wszystkim czołgami; po doktorze Jekyllu nadciągał rozszalały i prymitywny pan Hyde, pan Hun, pan wtórny barbarzyńca, bo Niemcy nie mogli zrozumieć, czemu świat nie widzi rzeczy oczywistych i nie godzi się na Pax Germanica. Bo oni – ci wszyscy spotykani w metrze sympatyczni brzuchacze z wąsami, ci wszyscy kolesie w garniturach, ci wszyscy faceci w koszulach w delikatną kratę i okularach w złotych oprawkach, te wszystkie ładnie uczesane i kolorowo ubrane staruszki, te wszystkie krótko ostrzyżone, wbrew stereotypom – ładne panny w japonkach, nawet ci wszyscy – co tam – offowcy z Friedrichshainu, oni wszyscy podejrzewają – choć nigdy się do tego nie przyznają – że tak naprawdę rzeczy nie są na swoim miejscu i dlatego raz na jakiś czas Niemców nosi.

I czuć było, że to wszystko, jak gaz, unosi się w tunelach metra, i podejrzewałem, że właśnie dlatego nie wolno tu palić.

Tak sobie myślałem, idąc za gadającym przez telefon Turkiem. Turek skończył nagle gadać. Wyłączył telefon.
– Podjedziemy kawałek, przyjacielu – powiedział, wskazując wagon U1, który nie tyle wtoczył się, co wtargnął na stację. – Daleko? – Spytałem, coraz bardziej zniechęcony, bo widział to kto, taki kawał za kawałkiem haszu się tłuc. – E, niedaleko, dwie stacje – powiedział Turek i wzruszyłem ramionami. A co mi tam. Czasu miałem mnóstwo.

No, więc jechaliśmy. Turek uśmiechał się do mnie i powtarzał „Sallahaddin, Sallahaddin”. Na siedzeniu kiwało się w rytm jakichś szeptanych modlitw kilku brodatych kolesi w prześcieradłach. Hindus zatopiony był w lekturze podręcznika do informatyki. Kilku Chińczyków stroszyło sobie fryzury, przeglądając się w czerni za oknami metra. Ich ciężkie, grube, proste włosy za nic nie chciały sterczeć do góry, mimo kolosalnych ilości gumy do włosów, którą sobie wtarli w głowy. W jednym końcu wagonu stali Polacy i popatrywali na wszystkich spod byka, milcząco, jak nieufni wieśniacy, którzy pierwszy raz przyjechali do miasta. Z drugiej strony wagonu to samo robili chudzi Rosjanie w niedzielnych swetrach, które nosili mimo upału.

Wysiedliśmy na Kottbusser Tor. Nie do końca było wiadomo, czy okolica jest klasycznie berlińsko mieszczańska czy imigrancka. Bo zanim zdążyło zrobić się na serio niemiecko, zanim ciąg wypucowanych kamienic zaczynał nabierać marszowego rytmu, pojawiał się jakiś turecki czy afgański geszeft, jakaś arabska restauracja, twarze i włosy to ciemniały to rozjaśniały się, trwała sobie tak ta teutońsko-imigrancka sinusoida, aż w końcu Turek pchnął drzwi jakiegoś sklepu, w którym sprzedawano ryż basmati, węgielki do sziszy, przyprawy do kebabu i falafela, marynowaną paprykę, wielkie słoje oliwek, suszone daktyle, rachatłukum i co tylko tam było.

szczerek_berlin4.JPG

– Tu haszysz? – Spytałem Turka. – Tu? W sklepie z ryżem basmati? – A czemu nie – zdziwił się Turek. – No, w sumie… – pomyślałem. – Faktycznie, czemu nie.

Za ladą stał stary chłop, otyły, wąsaty, o ustach wydatnych i oczach zmrużonych, a te oczy, to – jak ze zdziwieniem spostrzegłem – miał podciągnięte czarnym tuszem. Albo przypalonym korkiem. Albo nie wiem czym. Koszulina mu się ledwo na brzuszysku dopinała, i łapą wielką, jak bochen tureckiego chleba wskazał nam drogę. Turek otworzył drzwi, a moim oczom ukazały się schody w dół.

– Do piwnicy? – Spytałem. – O, co to to nie, absolutnie, mowy nie ma i daj spokój. Sam idź, przynieś mi tu hasz, a tak w ogóle to czekam przed sklepem – powiedziałem, i już chciałem wychodzić, już się odwracałem, ale wielkie Turczydło zza lady drogę mi zastąpiło i odwrót odcięło. Stanął przy drzwiach jak golem, bezwolny jakiś taki, oczy jak szparki, blokował te drzwi, blokował i tak się z nogi na nogę bujał. Buju-buju.

– Nie no – powiedział Turek – naprawdę się nie bój. Dostaniesz hasz i tyle, spoko, Sallahaddin z tobą porozmawia, będzie OK, nic ci się nie stanie.

– No tak – pomyślałem w panice – kasy za dużo nie mam, telefon mam stary, kart nie noszę, ale nerki! Nereczki mam piękne, pierwszej jakości, dobrze filtrowane! I inne organy do przeszczepów, młody jestem, zdrowy, dobry Jezu a nasz panie, co to będzie – myślałem, i już zacząłem kombinować, jak tu Turka w kolano kopnąć, tak, żeby się złożył jak scyzoryk, jak tu Turczydło przy drzwiach stojące, golemisko wąsate pchnąć, żeby się przewróciło jak ta wańka-wstańka, ale zanim zdążyłem cokolwiek zrobić, tak piękne zapachy z tych drzwi piwnicznych naraz nadciągnęły, tak cudowne dźwięki muzyki rozbrzmiały, tak wabiąca nitka woni haszyszu to wszystko przeplatała, a na koniec – tak piękne dwie Turczynki, w chustach na głowach, ale z nagimi brzuchami, w japonkach z cekinami, w spodniach luźnych, a przewiewnych, w kusych koszulkach, takie więc piękności z tej piwnicy wyszły, za dłonie mnie chwyciły, że w sumie uwierzyłem temu całemu Turkowi, że nic mi się nie stanie i zszedłem na dół.