Wchodząc do następnej sali, można poczuć się zdezorientowanym. Jeśli w pierwszym pomieszczeniu było nadzwyczaj jasno i ciepło, w drugim czeka na nas mrok i ponurość. Nagle, zamiast w galerii, znaleźliśmy się w opuszczonym magazynie. Na środku ustawione zostały stare gabloty, zbite ze sobą w kupie i nieładzie. Pokrywa je gruba warstwa kurzu, na której dowcipnisie rysują serduszka i bazgrolą niechlujne napisy. Nad gablotami wiszą małe lampeczki, które raczej potęgują nastrój zapomnianego strychu niż oświetlają cokolwiek. Za gablotami powiewa z kolei gigantyczna kotara, przypominająca teatralną kurtynę, poruszana jakimś (skąd w galerii?) wiatrem, a może przeciągiem, jaki spotkać można w opuszczonych budynkach. Po przejściu przez zasłonę okazuje się, że za nią jest tylko wiatrak i to już koniec wystawy.
Trzeba więc wrócić i zajrzeć do gablot, przełamując niechęć do brudu i kurzu, który przechodzi na ubranie. Wtedy dopada nas pani pilnująca wystawy.
Po wyjściu z wystawy przeczytałam recenzję Nie udało się. Nadzwyczaj(nie)udane dzieło, której autorka, Karolina Lipczyńska, zarzuca wystawie brak mapy mentalnej, pozostawienie widza samemu sobie i w końcu – zagrożenie miałkością powtarzalności artystycznych gestów. Ta ocena wydaje się jednak dosyć powierzchowna, podobnie jak stwierdzenie, że w gablotach piętrzą się stosy śmieci pozostawione bez komentarza. Żadna z rzeczy na wystawie nie jest śmieciem, są to codzienne drobiazgi, nieraz cenne i każde z nich jest podpisane! Prawdą jest jednak to, że Nadzwyczaj(nie)udanedzieło jest wystawą bardziej wymagającą niż zwykła przeglądówka. Widz musi się skupić, dokładnie obejrzeć wystawę, wreszcie – znać twórczość artystki lub spróbować ją poznać. Można zakupić katalog wystawy lub przyjrzeć się zdjęciom, jakie są wyświetlane na ekranach obok gablot. Tam jednak będzie uraczony tylko suchym opisem sytuacji, np. „Na pierwszym planie postać kobiety pochylonej nad stołem, wykonującej czynności kulinarne”. Trudno to uznać za wyjaśnienie zdjęcia, które przedstawia jedną z akcji artystycznych Jabłońskiej, kiedy zamiast wystawy urządziła wielki bankiet i nakarmiła porządnie widzów.
Nie ma wątpliwości, że wystawa sama w sobie jest rodzajem artystycznej instalacji, która nie ma na celu nauczać widza, tylko z nim grać i go drażnić. Warto też pamiętać, że wystawa Jabłońskiej nie jest prezentacją jej dorobku, lecz raczej próbą zmierzenia się z nim i opowieścią o tym, co zostało po bitwie: po zmaganiach z codziennością, próbach pogodzenia roli matki i artystki, po odrzuceniu wykładni feministycznej. Skoro to już za nami, jakie jest nowe życie sztuki Elżbiety Jabłońskiej? Na wystawie możemy odnaleźć pewne tropy.
Pewną oczywistością, która od razu narzuca się po wejściu do części „piwnicznej” jest dialog z instytucją galerii i jej wpływem na samą sztukę. Nie jest to problem obcy artystce, już we wcześniejszych akcjach Jabłońska dokonywała specyficznych naruszeń w przestrzeniach muzealnych. Próbowała rozbić ich porządek, przywracając miejscom wystawienniczym ich temporalność, pozwalając, by wrócił do nich szybki, przemijający czas codzienności. Podobnie jak Robert Kuśmirowski, stylizowała te przestrzenie tak, by odkryć ich nowe znaczenie: piwnice Czerwonego Spichrza w Bydgoszczy zalała wodą, we wnętrzach Pałacu Poznańskiego zwinęła dywan, przewracała meble i zbiła donicę; w pracy Piwnica eleganckim gościom wernisażu kazała brodzić w wodzie. W łódzkim muzeum artystka otworzyła okna i pozwoliła wlecieć powietrzu do wnętrza. W Bunkrze możemy z kolei zobaczyć ponury muzealny magazyn, pełen gablot pokrytych grubą warstwą kurzu, który dodatkowo przygniata obiekty, jakie znajdują się za szybami. Wewnątrz – zamknięte i niedostępne – tkwią przedmioty codziennego użytku, którzy przynieśli tu zwiedzający. Są także elementy prac Jabłońskiej, tak mocno przecież nawiązujące do celebracji życia i zdarzeń codziennych. Mówiło się, że działania Jabłońskiej sytuują się na pograniczu sztuki i rzeczywistości, że czasami trudno je nazwać sztuką, stają się po prostu społeczną akcją (rozdawanie prezentów, organizacja wymiany ubrań czy warsztatów dla bezrobotnych). Tym razem wydaje się, że to sztuka – a może instytucja – wygrywa. A przynajmniej dominuje i pozbawia oddechu. Także widzowie, przychodząc ze swoimi drobiazgami, muszą się zderzyć z tą martwotą. W rozmowie z Emilią Iwanciew Jabłońska dobitnie wyraziła swoją opinię na temat roli sztuki w kreowaniu rzeczywistości:
Sztuka nie ma możliwości spełniania istotnej roli czy misji rozumianej w kontekście globalnych zmian, z bardzo prostej przyczyny: stanowi tylko enklawę.(…). Aby zmieniać świat, musimy mieć do tego wystarczające środki – narzędzia, dzięki którym dotrzemy do ogółu społeczeństwa. Niestety, sztuka takich środków nie posiada [1].
Elżbieta Jabłońska zaliczana jest do nowego pokolenia artystów, reprezentujących mentalność postkrytyczną: już wiadomo, że sztuka nie zmieni rzeczywistości i może tylko z nią pogrywać, szarpać ją za boki i wymierzać ciche ciosy. Może przewrotnie wykorzystywać retorykę danych nam obrazów, nadawać sytuacjom nowe, nieoczekiwane znaczenia i sensy. O działalności artysty czy o praktykach kuratorskich myśli się już w nowy sposób (tworząc np. niewidzialne wystawy z nieistniejących dzieł czy pozwalając artyście na mozolne obieranie ziemniaków w galerii). Wszystkim tym praktykom towarzyszy iście Duchampowska przewrotność i niepokorność, od której Jabłońska się nie odżegnuje. Przechadzając się po wystawie w Bunkrze, wręcz nie sposób nie pomyśleć o Duchampie, o jego ready mades i tajemniczej Wielkiej Szybie. Patrzymy bowiem ciągle na przedmioty, które za sprawą umieszczenia ich w galerii zyskały rangę sztuki. Wszystkie one tkwią w muzealnych gablotach, na szybach których widoczna jest gruba warstwa kurzu. Podobny kurz był ważnym epizodem w życiu Wielkiej Szyby. Troskliwie sfotografowany przez Man Raya, obraz kurzu na szybie „wygląda jak lotnicze zdjęcie pustyni Nasca, zarysowanej tajemniczymi, kosmicznymi znakami”[2]. Miało też to być świadectwo upływu czasu, wysiłku włożonego w dzieło. A co widać na szybach Jabłońskiej? Pejzaż paluchów, podpisów i obrazeczków, muzealny substytut street artu… głos życia. Podobnie neon Nowe życie, umieszczony w galerii, widoczny jest z ulicy poprzez szyby wejścia, jak na sklepowej wystawie, gdzie czeka na konsumpcję przez swoich kawalerów, jednak. Wszystko to pachnie podstępem, wręcz kpiną; jeśli czegoś nie rozumiesz, przeczytaj katalog – który powstał, w przeciwieństwie do słynnego katalogu Wielkiej Szyby, który miał wyjaśnić znaczenie dzieła… Oczywiście, nie przesadzajmy. Wystawa w Bunkrze nie jest jak Wielka Szyba, niemniej intryguje nawiązaniami i podobną atmosferą zagadki. Jej układ może prowokować lub wywoływać niezadowolenie, ale może to lepsze niż nudne wystawy przeglądowe? Fiasko takiego myślenia o wystawie można było zobaczyć niedawno w Zachęcie podczas wystawy Kozyry. Dziwnym trafem nie wywołała ona zbyt wielu dyskusji. Może dlatego, że nic nie było w niej zaskakującego? Sztuka Elżbiety Jabłońskiej jest równie dobrze znana co Kozyry, żeby więc wzbudzić ciekawość widowni niewątpliwie trzeba było wymyślić coś więcej.
Powróćmy jednak do samej sztuki. Jaka jest ta twórczość, która wyłania się z wystawy? Paradoksalnie, im bardziej upodabnia się ona do rzeczywistości, tym więcej w niej sztuki. I nawet jeśli akcje artystki są podpisane jako zwykłe czynności, nie dajmy się zwieść – niewątpliwie jest to sztuka. Taką sytuację przewrotnie skomentował kiedyś Joseph Kostuh: „Sztuka nie jest CZYMŚ, jest WSZYSTKIM, za wyjątkiem tego, co może być do niej podobne”. Sama Jabłońska podkreśla, że nie uważa się za aktywistkę, lecz artystkę. Ze swoim wizerunkiem supermatki pożegnała się już jakiś czas temu, demonstracyjnie rozbijając kuchnię podczas performancu w Instytucie Sztuki Wyspa w 2007 roku. Zaczynała swoją karierę jako matka Antka, zapracowana kobieta, która może sobie pozwolić tylko na kilka drobnych obrazków, przedstawiających sceny z życia domowego. Teraz, wraz z kuratorką Magdą Ujmą, tworzy wystawę tajemniczą, w której piętrzą się znaczenia; nie znajdziemy tu już dawnej opiekuńczej Jabłońskiej, która karmi i dokonuje cudów, dwojąc się i trojąc, by zabawić widza; nie ma już prowadzenia za rączkę, sami musimy przejść przez ten chorobliwy gąszcz gablot. Warto się jednak wysilić: analizując obraz wystawy, poznajemy bowiem nowy wizerunek Jabłońskiej–artystki, uporczywej, balansującej na granicy działań artystycznych i rzeczywistości. Świadomej słabości sztuki, jej przegranej walki z życiem. Udane dzieła, takie jak Antek, już wyszły spod jej palców: pora skupić się na tym, co nieuchronnie wróży klęskę. Największa ambicja artystki? „Skazać” się na zapomnienie i banicję. To byłoby coś![3]. Gdyby to usłyszał Duchamp… niewątpliwie ziewnąłby nad swoją partyjką szachów. Ale kto wie, może poczułby jakąś przypadkową przyjemność.
Elżbieta Jabłońska
Nazdwyczaj(nie)udanedzieło
Bunkier Sztuki Kraków
22.06.2011-24.07.2011
BWA Galeria Sztuki Olsztyn
styczeń - luty 2011
Kuratorka: Magdalena Ujma
foto: Karolina Plinta, dzięki uprzejmości Galerii Bunkier Sztuki w Krakowie
[1] Łagodna przewrotność – to mój ideał, rozmowa z Emilią Iwanciew, w: Nadzwyczaj(nie)udane dzieło, katalog wystawy, BWA Galeria Sztuki Olsztyn, Bunkier Sztuki Kraków, 2011, s. 19.
[2] M. Poprzęcka, Inne obrazy. Oko, widzenie, sztuka. Od Albertiego do Duchampa, wyd. słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2008, s. 192.
[3] Łagodna przewrotność…, s. 21.