Szedłem pod górę, pijany od ciepłej wódki, z zaklinowanym kacem, wąskimi uliczkami ałusztańskiej starówki. Pod bankiem, na popękanych schodach, z których to pęknięć wyrastały kępy żółtej trawy, siedział ochroniarz. Był słomianowłosy, nerwowo chudy, o błędnym wzroku. Oprócz tego wszystkiego miał też u pasa kaburę z ogromnym pistoletem. Minąłem go szybko.

Czasem udawało ci się usłyszeć zaśpiew muezzina, ale był strasznie słaby, słabiutki, trzeszczał tylko w tym naładowanym dziwną jakąś elektrycznością powietrzu. Kogo bym jednak o meczet nie zapytał, słyszałem zawsze to samo:
– A po co to do bisurmanów? Do nas, do cerkwi Wszystkich Krymskich Świętych, a nie do tych takich owakich.
Domki były tutaj niskie; z pnących się coraz wyżej uliczek widać było panoramę miasta: blaszane, rozpalone do czerwoności dachy pośród morza ledwie dyszącej zieleni.
 
Przez cały czas, podświadomie, rozglądałem się za rudymi włosami Alony. – Pasowałyby do tego upału – myślałem.

Na wysokim, bielonym krawężniku siedziały dwie nastolatki. Nosiły króciutkie spódniczki. Miały długie, owadzie nogi; z ich opalonych ramion złaziła skóra. Puszczały sobie piosenki, które ściągnęły z internetu na polifoniczne dzwonki swoich komórek. Było cicho i trudno było przedzierać się przez to cholerne, żółte powietrze. Piosenki były agresywne i natarczywe, ale i one niespecjalnie sobie z powietrzem radziły. Bzyczały tylko cicho.
– Dziewczyny – zapytałem. – Gdzie tu jest meczet.
Spojrzały na mnie, marszcząc od słońca nosy.
– Na chuj ci meczet, Chochoł – spytała jedna po dłuższej chwili.
– Nie jestem Chochoł. Nie wiecie...?
– Papierosy masz, Chochoł? – spytała druga.
– Nie jestem Chochoł. Wiecie, czy nie wiecie.
– A masz papierosy?
– Chce wam się palić w taki upał?
– Chuj ci do tego. Masz, czy nie masz.
– A jeśli mam, to powiecie mi, gdzie jest meczet?
– Powiemy, Chochoł.
Wyjąłem z kieszeni paczkę marlboro i wyciągnąłem w ich stronę. Zabrały sobie po kilka.
– To gdzie ten meczet.
Wstały, otrzepały pupy ze żwirku, spojrzały po sobie i zachichotały.
– Do cerkwi Wszystkich Krymskich Świętych idź, Chochoł, a nie do bisurmanów – powiedziała jedna z nich, blondwłosa, po czym obie, zanosząc się od śmiechu, zwiały w dół uliczki. W powietrzu unosił się tylko zapach ich tanich dezodorantów i – co dziwne – resztki muzyki z ich komórek.
Stałem jak idiota, z paczką marlboro w dłoni, gdy nagle – z niepozornej, bielonej budy obok – rozległ się głos muezzina.
Drgnąłem.  

Nie było minaretu, fontanny do obmywania stóp, nic. Była buda, nad którą zwieszały się gałęzie wysuszonego drzewa, i koniec. Otwarte drzwi. Głos muezzina dobiegał z przymocowanego do słupa głośnika, połączonego z budą plątaniną kabli.
Wszedłem do środka. Meczet zasłany był wytartymi dywanami. Ściany bielone były tak od wewnątrz, jak od zewnątrz. Na rozkładanym stoliku do kart ustawiony był magnetofon. I nic więcej. Pusto.
– No dobrze – powiedziałem do siebie, na głos, odpalając papierosa. – Pójdę do tej cerkwi Wszystkich Krymskich Świętych.

*

Cerkiew była biała i ciężko było powiedzieć, czy jest nowa, czy stara. Stał przed nią tłum. W końcu była niedziela. Okutane w czerń staruszki zawodziły płaczliwymi głosami, faceci bujali się na podeszwach mokasynów, trzewików i lakierek.  
Przed kościołem stały cysterny, podobne do tych, z jakich baby na rogach ulic sprzedają kwas chlebowy. Kraniki uformowane były w kształt prawosławnego krzyża. Stała pod nimi kolejka. Babcie dzierżyły w dłoniach plastykowe butelki po gazowanych napojach. Niektóre z butelek miały jeszcze kolorowe etykietki. Babuszki kolejno odkręcały kraniki i nabierały do butelek wody. Potem wchodziły z tymi butelkami do cerkwi.  
A z cerkwi – coś dziwnego: z cerkwi dobiegał głośny, przeraźliwy ryk, który mieszał się z dostojnymi, chóralnymi popimi zaśpiewami.
– Hospodyy pomyyłuuj!
Z wrót kościoła buchały kłęby wonnego, kadzidlanego dymu.
– O co tu chodzi? – zagadnąłem jedną ze staruszek. – Co się tu dzieje?
Babcia spojrzała na mnie bardzo bladymi oczami, zagubionymi głęboko w fałdach wysuszonej skóry.
– Wy Chochoł? – spytała. Z miejsca potruchtało do nas chyba z pięć innych babul. Otoczyły cię. Wszystkie były owinięte w czerń, niczym w żałobne całuny. Wszystkie wbijały w ciebie siny wzrok.
– Nie Chochoł. Polak – powiedziałem.
– Polak! – powiedziała jedna, bardzo szybko, nerwowo.
– Polak – dodała druga, bardzo spokojnie.
– To się musicie na naszą wiarę nawrócić – stwierdziła łagodnie trzecia.
– A to czemu? – spytałem, zdziwiony.
– Bo u was inna wiara – wytłumaczyła mi babula, a reszta zgodnie pokiwała głowami, jakby tłumaczyły głupiemu najoczywistszą rzecz pod słońcem.  
– A co się – tam – wskazałem drzwi cerkwi – dzieje? Co jest w tych cysternach?
– Święcona woda, Polak – powiedziała pierwsza babcia i chwyciła cię za przegub kostuszą, bladą dłonią. – A tam – wskazała kościół – biesa wypędzają.
– Wy z nami, chodźcie z nami, Polak – powiedziała inna i wetknęła ci w dłoń plastykową butelkę z wodą.  
Zanim cokolwiek odpowiedziałem, babcie, krążąc wokół mnie w czarnym, kościanym korowodzie, zaprowadziły mnie pod drzwi cerkwi i wepchnęły do środka.  

I opadła mi szczęka.  

Bo pośrodku świątyni, przywiązany do krzesła, siedział wczorajszy chłopak, ten sam, z którym Alona kochała się na skałach. Wył, wrzeszczał i krzyczał. Był półnagi, na nogach miał dżinsy, a na stopach – gumowe klapki. Szamotał się, pluł i bluźnił. Dreptało wokół niego kilku popich akolitów i okadzało go obficie kadzidłami. Akolici mieli rzadkie, lecz długie brody i długie włosy spięte w kucyki. Na czarnych sutannach widniały drobinki białego łupieżu. Mamrotali modlitwy. Gdy szamoczący się chłopak upadał wraz z krzesłem na kamienną posadzkę – podnosili go. Pop stał na podwyższeniu i śpiewał. Kobieciny, które nabrały wody święconej, podchodziły do chłopaka, i chlustały na niego zawartością plastykowych butelek. Tłum wiernych stał dokoła i przyglądał się dość obojętnie. Nie dało się w tym tłumie nie zauważyć rudych, gęstych włosów.  
Alona też mnie dostrzegła i podeszła. Miałem wrażenie, że czekała tu na mnie. Uśmiechała się. Też się uśmiechnąłem, ale babcie o mnie nie zapomniały.
– Ty z nami, Polak, ty z nami! – powiedziała ta pierwsza i ponownie chwyciła mnie za przegub.
– Z wami co? – spytałem ogłupiały.
– Chlustaj! Chlustaj! Biesa wypędzaj! – krzyknęły – i – jedna po drugiej – oblały chłopaka święconą wodą. Ten zawył, szarpnął się, i zwalił na posadzkę. Włosy miał mokre, zupełnie jak wczoraj. Popi akolici podnieśli go, a on wierzgnął – i jego klapek wystrzelił w powietrze. Wierni w milczeniu patrzyli, jak gumowy trep zatacza w powietrzu długi łuk i znika za ikonostasem, który oddziela sacrum od profanum. Kłęby kadzidlane, które spowijały chłopaka, wyglądały, jakby jego rozpalona do czerwoności skóra próbowała odparować święconą wodę, którą obficie był zlany.
Alona stanęła obok mnie, dziwacznie uśmiechnięta.
– Chlustaj, Polak! Chlustaj! – krzyczały babcie, szarpiąc moją rękę, jak spust rezerwuaru.
– Chlustaj – powiedziała cicho Alona.
A ja, jak idiota, chlusnąłem.
A on mnie zobaczył. I Alonę, która stała obok i wzięła mnie pod rękę. I oszalał.
– Zabiję cię, skurwysynu! – wył. – Zamorduję! Zajebię, kurwa! Kurwa! Słyszysz? Słyszysz, chuju? – wrzeszczał. – I kill you! I kill you! Fuck! – Zajebię!
Oczy wyłaziły mu nienaturalnie z orbit, żyły na szyi wydawały wypruwać się z ciała. Krzesło, do którego był przywiązany, trzeszczało. Popi przestali śpiewać. Przeszły mnie ciarki.
– Jebałeś ją? Jebałeś? – zawył w ciszy, która zapadła.
Przez chwilę było cicho, nikt się nie odzywał, po czym Alona, spuszczając skromnie wzrok, powiedziała cicho:
– Jebał.
Ciężko wyobrazić sobie, żeby jakikolwiek człowiek mógł wyć, jak on wtedy zawył. Z głowy odpłynęła mu cała krew, jakby cała twarz, nie tylko oczy, zaszła mu bielmem. Szarpnął się w konwulsji, i wywrócił wraz z krzesłem. Uderzył czerepem o posadzkę i z jego głowy wykwitła czerwona kałuża krwi, która zalała kamienne płyty i wpłynęła w fugi.  
Delikatnie wysunąłem ramię z dłoni Alony i wyszedłem, roztrzęsiony, na zewnątrz. Drżącymi dłońmi zapaliłem papierosa. Dwie nastolatki, które pytałeś o meczet, uśmiechały się do mnie szyderczo. Paliły moje papierosy.

*

Kiedy jakąś godzinę później przechodziłem obok cerkwi, chłopak siedział już na zydlu przed świątynią i palił papierosa. Wydawał się spokojny. Nosił tylko jeden klapek. Nadal był półnagi. Głowę miał owiniętą bandażem. Stali przy nim solidarnie jego wczorajsi kumple z betonowego mola. Jeden z rzadkobrodych popich akolitów nalewał mu wódki do plastykowego kubka.  
Kiedy mnie zobaczyli, on i jego koledzy, podbiegli do mnie i tak mi wpierdolili, że ledwie dotarłem na kwaterę.  
Kiedy przechodziłem przez deptak, z zakrwawioną głową, rozciętym łukiem brwiowym i pękniętą wargą, zobaczyłem Alonę. Stała przy wędzarence i handlowała małżami. Tańczyła sobie do jakiejś muzyki. Chyba mnie nie zauważyła.  
Niedługo później, w plamie wódki rozlanej na knajpianym stoliku, dojrzałem twarz Antychrysta.
 
 

Ziemowit Szczerek, choć z wykształcenia prawnik, zajmuje się dziennikarstwem internetowym, a żeby nic nie było za proste - także stosunkami międzynarodowymi, z których się doktoryzuje. Publikował m.in. w „Lampie”, „Studium”, „Nowej Europie Wschodniej” i „Tygodniku Powszechnym”. Interesuje się granicami (w różnym znaczeniu), Europą Środkową, Wschodnią i Bałkanami, ale po pierwsze – nie tylko, po drugie – to się zmienia.

fot. Ziemowit Szczerek