Ruda, jak się okazało, wróciła do pracy. Sprzedawała wędzone małże na deptaku. Podprowadziłem ją pod wędzarenkę, przy której stała tęga kobieta w niebieskim fartuchu i w chustce.
– Alona! – powiedziała kobieta – ile mogę na ciebie czekać!
– Oj mama – powiedziała ona i nagle poczułem się przy niej jak pedofil. – To Polak – dodała po chwili, wskazując mnie matce.
– Dzień dobry – powiedziałem.
– Polak? – skrzywiła się kobieta. Miała policzki pękate, jak jabłka, a nos – jak orzech włoski. – Masz akcent, jak Chochoł. Ty nie Chochoł?
– Nie, proszę pani – powiedziałem po polsku.
– „Pani” – roześmiała się jabłkowa kobieta i klepnęła mnie mocno w ramię. – „Pani”. Ech, Polak. Pilnuj mi Alony. A ty – zwróciła się do niej – pilnuj małży.
I poszła; jedną nogę miała zabandażowaną aż pod kolano, utykała na nią.
Po deptaku waliły kłęby tłumu. Nieforemni starzy i strzeliści młodzi, cała Rosja i Ukraina, porozpinane na brzuchach, w sandałach, klapkach. Starzy – zmęczeni, odmarzający tu, na Krymie, młodzi – rozruszani, zamaszyści, od ucha. Sandały z dermy, klapki z plastyku; buty w czub, szpilki jak wieża w Ostankino, jest tu Moskwa, Kijów, Mińsk!
Z knajp i restauracji łomotało disco, z każdej inne, a syntezatorowe, ryczące linie melodyczne każdej z piosenek pędziły przed siebie, i ocierały się o siebie, sypiąc skry.
Ruda stała za grillem, przewracała małże nadziane na szpilki od szaszłyków, i tańczyła. Tańczyła, śpiewała do bulwarowego disco; zupełnie, jakby była na parkiecie, a nie za dymiącym grillem z małżami.
– Przyjdź po jedenastej – powiedziała.
*
Rano obudziłem się późno, z bolącą głową. Kwatera, w której mieszkałem, zagubiona była w niepojętej plątaninie uliczek. Te uliczki nigdy nie były wytyczane. Same się stworzyły. Stanowiły w gruncie rzeczy slums, ale był to slums wschodnioeuropejski, słowiańsko ciepły i swojski.
Płoty płynnie przechodziły w papę, na tej krzyżowały się deski. Gdzieniegdzie przymocowane były płachty blachy, gdzie indziej dzika zieleń wystrzeliwała z wielką chucią spomiędzy zardzewiałych oczek drucianych ogrodzeń.
Uliczka z wysuszonego błota wlokła się pomiędzy szopami. Ich tylne ściany, te od ulicy, były często po prostu pościąganymi skądś billboardami, na których zagraniczne modelki reklamowały lody i czekolady. Beczki, pustaki, cegła, lastryko. Skorupy samochodów i kiosków, zardzewiałe cysterny kwasu chlebowego.
Była niedziela.
Przed dom, w którym wynajmowałem pokój, gospodarze wynieśli stolik. Do blatu przypięli pinezkami ceratowy obrus. Na obrusie stał kompot w dzbanku i suszona ryba. Stała też wódka i kilka kieliszków. Wąsaty gospodarz w czarnych sandałach, długich spodniach i z gołym, włochatym brzuszyskiem, kręcił się przy moskwiczu stojącym na podwórku. Moskwicz był pomalowany na czerwono. Olejną farbą. Widać było ślady pędzla, i miejsca, w których grubsza warstwa farby pokrywała rdzę. Moskwicz, ze swoją otwartą maską i wytrzeszczonymi ślepiami reflektorów wyglądał, jakby ciężko w tym krymskim upale dyszał.
Przy stoliku siedziała wczasowiczka z Murmańska (z Murmańska! Potraficie wyobrazić sobie Murmańsk?!), w ogromnych czarnych okularach z grubą, białą oprawą, i – wspólnie z żoną gospodarza, która wyniosła sobie przed dom zydelek – popijały wódkę, zagryzały rybą, zapijały kompotem, i narzekały na pierdolony los, który rzucił Krym w ukraińskie ręce.
– Chruszczow, niech go cholera weźmie, tfu, łysego czorta – pluła gospodyni, a murmańszczanka jej potakiwała. Miała sinawą twarz i opalała się na szaro. Usta miała grube, ale w szpic. Kojarzyła się z kałamarnicą.
– Wszystko żółto-sine. Wszystko żółto-sine. Chocholskie – narzekała gospodyni. – Budki pocztowe żółto-sine, szlabany żółto-sine, telefony publiczne żółto-sine. Wszystko żółto-sine. Ile to będzie przemalowywania, kiedy w końcu odzyskamy ten nasz Krym.
Właściciel co chwila podchodził do stolika, nalewał sobie troszeczkę wódki, zagryzał rybą, zapijał kompotem, gaworzył przez chwilę wesoło z żoną i murmańszczanką, i znowu odchodził do moskwicza, coś tam przykręcał kluczem, z czymś tam się siłował, coś tam wciskał.
– Ech, technika – sapał sobie do siebie.
Kiedy pojawiłem się w drzwiach, gospodyni od razu poleciała do kuchni po krzesło.
– Siadajcie, siadajcie – zachęcała, nalała kompotu, nalała wódki.
Wódka była ciepła, bo to upał.
Siedzieliśmy. Upał i ciepła wódka z kompotem rozpuszczały rzeczywistość. Wszystko topiło się i ściekało: słowa, moskwicz, niebo, gospodarz, gospodyni, murmańszczanka. Mówiłem coraz wolniej, coraz spokojniej.
– Wy Chochoł? – spytała w końcu murmańszczanka. – Taki macie akcent.
– On nie Chochoł – powiedziała od razu gospodyni. – Ja też z początku myślałam, że Chochoł. Ale on – Polak.
– Aa – powiedziała murmańszczanka, i zsunęła okulary na koniec nosa, żeby mi się znad nich lepiej przyjrzeć. – Polak?
– Polak.
– I jak tam u was, w Polsce?
– Ano – nie najgorzej – odparłem. Powoli mówiłem, ciężko.
– A w Jewsojuzie jak?
– Całkiem dobrze.
– A ile euro na miesiąc?
– A nie ma u nas euro.
– A to co to za Jewsojuz
– A ja mu każę w euro płacić – zauważyła gospodyni.
– Nie będziesz się cenić – nikt cię nie doceni – oznajmiła murmańszczanka, i stuknęły się z gospodynią kieliszkami, bardzo zgodnie.
– Co to? – zapytałem nagle, nasłuchując.
– Co? Co? – zainteresowały się murmańszczanka i gospodyni, strzygąc symultanicznie uszami.
– A – no – to – nie słyszycie? – powiedziałem, bo przez gęste powietrze niósł się – cichy i niewyraźny – zaśpiew muezzina.
– A! To – bisurmany – powiedział gospodarz, wycierając usmarowane dłonie w wydobytą z kieszeni szmatkę. Podszedł do stołu, nalał sobie wódki i zakąsił rybą. – Tatary. Wracają teraz na Krym, cholera by ich… No i mają tu, w Ałuszcie, swój meczet. Wcześniej tam magazyn był.
– A gdzie on jest? – spytałem. – Pójdę zobaczyć.
– A po co to – zdziwiła się gospodyni. – Do bisurmanów chodzić?
– Zobaczyć.
– A co tam do patrzenia jest? Cerkiew Wszystkich Krymskich Świętych, nową, piękną, oglądać! A nie tych, ot, takich.
*