Jak było naprawdę? Powiem wam, bo byłem w tym autobusie.
Więc od początku.
Podziemia Dworca Zachodniego w Warszawie są jak flaki starej, zdychającej bestii. Zdychającej, ale nadal siejącej popłoch pośród okolicznych mieszkańców. I nadal domagającej się ofiar.
A więc ofiary były. Cale ołtarze były. Widziałem to wszystko. Widziałem ołtarze w tych flakach molocha, lewiatana, hydry. Czegokolwiek w sumie, byleby było wielkie, stare i parszywe. Co to były za ołtarze?
Pod obłażącymi ze wszelkiej możliwej substancji ścianami porozkładane były stoliczki turystyczne. A na tych stoliczkach – bogactwa wszelkiego! Pornodiwiksy, pornomagazyny, pornomanga, fisting, peeping, golden shower i bondage, na nośnikach wedle gustu i potrzeb.
Za tymi stolikami stali Wąsaci, stali jak jakieś przedwieczne handlowe plemię, Fenicjanie submazowieckiej równiny. Stali i dłubali w nosach, kiwali się na podeszwach znoszonych sandałów, patrząc sobie gdzieś w nieokreśloną przestrzeń.
Ale nie tylko pornole były na tych stolikach. Wąsaci przywlekli tu w starych, sprowadzanych z zachodu samochodach transportowych wszelkie bogactwa swych krain: noże kieszonkowe i kuchenne, finki i motylki. Sztuczne kwiaty i kwietne ceraty, ostrzałki i piszczałki, szczoteczki, szmatki, złotogłowie, sobole, ptasie mleko, wypchane, beznogie rajskie ptaki. Beznogie, bo nic, co dotyka ziemi nie ma prawa skalać rajskiego ptaka.
Ale największym skarbem, jaki Wąsaci przywieźli ze swoich tajemniczych, mgłą zasnutych krain Północnego Wschodu, były święcące święte obrazy.
Do obrazu można było sobie włożyć od tyłu baterię. Paluszka. Wtedy wymalowany na obrazie Jezus Chrystus z krwistym sercem na wierzchu, czy Matka Boska Boleściwa zaczynali świecić. Na różne kolory. Migotały diody powtykane w szaty, podświetlające dłonie i twarze. Czerwono pulsowało Okrwawione Serce Jezusowe.
Przy nich właśnie, przy tych świętych obrazach, świecących świętych obrazach, stało tych dwóch, o których będzie ta cała opowieść.
Byli śniadzi, śniade mieli twarze. Śniade i płaskie, jak patelenki. Czarne, tłuste włosy i czarne wąsy. Nie wiadomo, ile mieli lat. Mogli mieć po 20, mogli mieć po 40. Nie wiedziałem tego wtedy. Teraz też nie wiem.
Stałem przy łóżku polowym, na którym leżały stare gazety i magazyny. Handlował nimi facet w czarnej, włóczkowej czapce na głowie. Patrzył gdzieś w dal, gdzieś w głąb niekończącego się korytarza. Jeden z tych śniadych, ciągnąc za sobą sfatygowaną walizkę na kółkach, podszedł do mnie.
- Dżen dobri – powiedział.
- Dżen dobri – odpowiedziałem, a on kartkę wyjął.
- Du ju spik Inglisz? – spytał szybko, czujnie, jeszcze mnąc kartkę w ręku.
- Aj du – odpowiedziałem, bo owszem, mówię.
- Gud, guuud – ucieszył się i uśmiechnął. Drugi stał dwa metry dalej i nie ruszał się. Wyglądał, jak wycięty z tektury stand, jakby to jeden z Wąsatych przywiózł go tutaj swoim polonezem na gaz, pickupem z białą budą, i ustawił na sprzedaż pośrodku jednego z korytarzy Dworca Zachodniego w Warszawie, miejsca przeklętego.
A ten pierwszy, ten z kartką, pyta tak:
- Du ju noł hał tu get tu Gradżek?
- Tu co? – spytałem.
- Tu Gradżek – mówił.
- Gródek?
Wzruszył ramionami.
- Aj dont noł – powiedział. Zerknął na kartkę – Gradżek it ses.
- Pokaż pan to.
- Łot?
- Szoł mi dis. Dis pejper. Szoł mi.
Wziąłem od niego kartkę. Grójec – było napisane. Nie żaden Gradżek.
- Grójec – mówię, i mu pokazuję.
- Gruudżek! – mówi on radośnie.
- Gróójeccc – mówię. – Tss – tss – tss. On di end. Tss.
- Tss – mówi.
- Grójec.
- Grudżek-tss-tss-tss.
- Dobra – mówię. – Do Grójca? To ze mną. Bo ja w tamtą stronę.
Szliśmy więc tymi korytarzami, które kojarzyły się z kryjówką jakiejś postnuklearnej cywilizacji, mijaliśmy obszarpanych żuli, niektórzy wygłaszali apokaliptyczne mowy, inni zastygali w powtarzalności katatonicznych drgawek, jakby trzęśli się w rytm jakiegoś zwyrodniałego techno. Pomiędzy nimi łazili w czarnych kurtkach faceci we wszystkich kretschmerowskich rodzajach: chlupali przez kałuże brudnej wody astenicy o ponurych, pociągłych twarzach, truchtali kartoflopodobni pyknicy z uśmiechami na grubych wargach, coś kupić, sprzedać, coś zagadać, zagaić.
Gdzieniegdzie, w knajpach, do których nie dochodziło zewnętrzne powietrze, siedzieli starzy faceci i kobiety, których skóra – z powodu braku kontaktu ze światłem słonecznym – odbarwiła się i byłaby biała, gdyby nie codzienne wędzenie w tłustym dymie tytoniowym. Z tego powodu twarze ich były wyprawione, pokryte jakby zjełczałym masłem, pyski o grubych, mocnych fałdach.
- Łer du ju gajs kom from? – spytałem tych dwóch, których prowadziłem.
- Oo – powiedział jeden – łan of di moust biutiful plejses on erf. Sri Lanka.
- Sri Lanka – powtórzyłem. Dość tępo.
- Jes. Sri Lanka. Cejlon.
- Aj noł – powiedziałem. – Jak tam jest, na tej Sri Lance?
- Oo – odpowiedział ten niższy, perkaty, gadatliwy, i zaczął opowiadać. Ten drugi, chudy, ponury – tylko kiwał głową.
Że jest dżungla – opowiadał, kiedy wyłaziliśmy z podziemi, stąpając po chybotliwych płytach stopni. – Że w dżungli są zapachy i kolory, których istnienia bym nawet – jak on podejrzewa – nie był w stanie sobie wyobrazić. Że trzeba trochę uważać w dżungli – ostrzegał, kiedy wypełzliśmy w niemrawe światło marcowego poranka. Trzeba uważać, bo są dzikie zwierzęta i jadowite robale, mówił, a kółka walizek terkotały po dziurawym, smołoidalnym asfalcie, pełnym kałuż zimnej, brudnej wody, wyciekającej z szaroburych pryzm topniejącego śniegu. Pryzmy zalegały na przeżartych i wytartych trawnikach, w których więcej było brązu i czerni, niż zieleni.
Już wtedy zauważyłem, że coś tu nie gra.
Bo ta cała rzeczywistość, która nas otaczała, zaczęła drgać dziwnie. Z początku myślałem, że mi się tik powieki włączył, ale nie. Drgało i drgało. Jak w zepsutym telewizorze, jak w starej kamerze VHS, kiedy się ją wyłącza.
- Lampart – tłumaczył mi niższy. – Lampart żyje na Sri Lance. I słoń – mówił, kiedy mijaliśmy budy z chińskim żarciem, z których unosił się zapach starego tłuszczu.
- Kobry są, kobry – opowiadał, i pokazywał całym ciałem, jak się kobra wije. Przez parking przejeżdżał autobus z Białobrzegów. Ludzie przyklejali twarze do brudnych pleksiglasów szyb.
Na stanowisku piątym stał już autobus do Radomia. Kierowca miał w szoferce coś, co przypominało świątynię voodoo z setkami wotów. Nad głową dyndał mu proporczyk Radomiaka i piłeczka na sznureczku. Kierownicę obitą miał tygrysim pluszem. Fluorescencyjny święty Krzysztof gibał się na sprężynce przymagnesowanej do deski rozdzielczej, a plakaty gołych bab tworzyły szachownicę z obrazkami z Matkami Boskimi. Matki Boskie deptały węże i stąpały po półksiężycach. Na czerwone i gorejące Serce Jezusowe naklejone było migające, elektroniczne serduszko, z napisem „happy Valentine’s Day”. Tak było.
- Przez Grójec pan jedzie? – spytałem kierowcy.
- Przez Grójec – odpowiedział kierowca i przyczesał grzebyczkiem wąsiki.
- Gradżek – powiedziałem Lankijczykom – wsiadajcie. Pokażę wam, gdzie wysiąść.
- Hello, mister – wyszczerzyli się obywatele Sri Lanki do kierowcy, który oglądał ich od dołu do góry z rozdziawionymi ustami. – Hał macz is de tiket tu Gradżek?
- Tiket? – zamrugał oczami kierowca, ale zrozumiał. Widać w Anglii był. – Tiket łer?
- Gradżek – uśmiechał się niższy i cały promieniał Sri Lanką.
- Grójec – podpowiedziałem. – Gradżek to jest po srilankańsku Grójec.
- Aaa! – z respektem gwizdnął kierowca i otworzył szufladę z pieniędzmi. – Po siedem. Sewen, mister Srilanka. Razem fortin. Nie forti. Fortin. Ny. Znaczy en. For tu.
Wsiadły jeszcze dwie dziewczyny w puchowych kurteczkach i białych kozaczkach, wsiadł student z plecakiem, wsiadło kilka ondulowanych kobiet w czapkach i dermowych płaszczach, i pojechaliśmy.
Siedzieliśmy na tylnim siedzeniu. Niższy i wyższy chciwie wyglądali przez okno. Cmokali ustami i kręcili głowami. Mijaliśmy wilgotne snopki i pustaczane domy, stwory poutykane w błotnistych podwórkach.
- Po co jedziecie do Grójca? – spytałem.
- Imigrejszyn senter – wytłumaczyli, niechętnie odrywając wzrok od krajobrazu. – Imgirants. Juropijen Junion. Esajlam.
- Azyl.
- Azil.
Autobus wlókł się przez zamgloną, submazowiecką równinę. Za oknami migotał cały kalejdoskop odcieni szarości. Niebo nawisało nad ziemią, jak napęczniały pęcherz wypełniony wodą. Wydawało się, że zadzierzyste płoty i bezlistne drzewa przekłują go za chwilę, że pęcherz pęknie i wszystko zanurzy się w brudnej cieczy.
Pola wlokły się po horyzont, raz za razem migały betonowe cmentarze, a oni patrzyli na to wszystko i cmokali.
Pachnieli inaczej. W ich tęczówkach nie odbijał się widok zza szyby. Zauważyłem to. Autobus zjechał z głównej drogi i potoczył się rozsmarowanym po podmokłych łąkach asfaltem w kierunku jakichś zapomnianych wsi. Na jednym z przystanków wsiadła kobieta z koszem jaj. Każde jajko opakowane było w kawałek gazety.
Opowiadali o swojej rodzinnej wsi, położonej pod miastem Akkaraipattu. Byli rybakami – mówili, choć wcale nie wyglądali na rybaków, łowili ryby o łuskach kolorowych, jak kalejdoskopy, o kształtach, jak ze średniowiecznych bestiariuszy.
- Co rano wychodziłem z domu – mówił niższy – i patrzyłem na świt nad Oceanem. Ocean Indyjski – tłumaczył – Indyjski, znasz? Znasz? Bo od wschodniej strony wyspy mieszkałem. To widziałem wschód. Wiesz? Wiesz? – pytał, a rzeczywistość coraz bardziej drżała. Kobiecina z jajkami w gazecie szła w naszą stronę wąskim przejściem pomiędzy siedzeniami. Usiadła obok. Pachniała zsiadłym mlekiem, a niższy wyciągnął portfel, a z portfela zasuszony kwiat, i pokazał mi ten kwiat.
- To kwiat – oznajmił z dumą. Kwiat – mimo że suchy – roztaczał bardzo dziwny zapach. Dziwny i bardzo intensywny. – To kwiat z drzewa pod moim domem. Zabrałem go na pamiątkę. Stała pod nim kapliczka Sziwy, pomalowana na czerwono.
- Kupi pan jaja? – spytała nagle pachnąca zsiadłym mlekiem kobiecina, wyjmując jedno z jajek. Rzeczywistość się zatrzęsła i przez chwilę zaczęła śnieżyć, jak obraz w rozstrojonym telewizorze.
- Łot? – zapytał zdezorientowany niższy, patrząc to na kobiecinę, to na ciebie. – Gradżek, Gradżek – zaczął – po chwili milczenia – powtarzać bezradnie, przypomniawszy sobie jedyne polskie słowo, które znał.
- Kurze jaja – tłumaczyła tymczasem kobiecina, podtykając niższemu jedno z nich pod sam nos. – Świeże – mówiła – prosto od kury.
- Gradżek? Gradżek? – odpowiadał jej niższy.
Rzeczywistość trzęsła się i trzeszczała. Pasażerowie rozglądali się po autobusie przerażeni. Egzotyczny, niesamowity zapach liścia mieszał się z zapachem żuru i zsiadłego mleka.
- Świeże, świeże jaja, kup pan, kup pan – mówiła kobiecina – po czterdzieści groszy sztuka, ale za to świeże, od kury, od kury, jeszcze ciepłe, patrz pan – odwinęła leciutko gazetę i pokazała kawałek jajka – jeszcze świeże gówno na sterupince, patrz pan.
- Dziękujemy – powiedziałem, i kobiecina wzruszyła ramionami. Zapakowała jajko z powrotem w gazetę i zapadła się w siebie. Patrzyła w przejście między siedzeniami stuporowym wzrokiem. Zupełnie, jakby się wyłączyła, jakby żyła tylko dla tych jaj, jakby była robotem stworzonym tylko po to, by wyciągać je spod kurzych kuprów, wozić autobusem zawinięte w gazetę i sprzedawać. A niższy wrócił do opowieści. Za oknem zaczynały snuć się szare pasemka mgły.
- Często przyjeżdżał brat na motocyklu. Brat był policjantem – mówił, a na rozjeżdżone koleiny za oknem zaczynały nakładać się nieoczekiwane obrazy.
Na brudnym pleksiglasie szyby, pośród rozmokłych, brązowych pól – swojskich do szpiku kości – zobaczyłem lankijskiego policjanta. Jego koszula była jasnoniebieska, rażąca. Lankijczyk opowiadał, a rzeczywistość trzęsła się jak galareta. – Brat był policjantem, potem przyszli Tamilowie – mówił Lankijczyk, a ja widziałem, jak przez jadowicie zieloną dżunglę przeciskają się wymachujący maczetami Tamilskie Tygrysy i sieką liany, aż miąższ tryska. Miąższ tryska i to wszystko nakłada się na pryzmy śniegu na smutnych, zamarzniętych miedzach i skibach, na owiniętych mokrą mgłą drzewach, na sinych kapliczkach ze zmarzniętymi na kość bazarowymi Maryjami, Krzysztofami z Dzieciątkami i świętymi Józefami. – Tamilowie zabili mojego brata, bo był rządowym policjantem – opowiadał, i widziałem jak jaskrawoczerwona krew tryska na soczystą, przesterowaną zieleń, a ta z kolei nakłada się na fikuśne, lecz, kurwa, szarobure betonowe ogrodzenia, na papodachówkę i blachodachówkę.
Autobus był zwykły, nie przyspieszony, niestety, chluptał więc zakałużonymi wiejskimi dróżkami prowadzącymi do Grójca. Mijał pustakowate geesy, mijał nastoletnie sklepowe, które próbowały kolorowo się ubrać, próbowały wyważyć ten wieczny szarobur krajobrazu tanimi, bazarowymi koszulkami, wystającymi ze spodni różowymi stringami, ale nie dało rady, to było nie do ruszenia, nie krajobraz się ożywiał, ale kolory blakły. Dopiero Lankijczycy zainstalowali szaroburowi wirusa.
I z nich, z ich postaci, z historii przez nich opowiadanej emanowało coś, co zawieszało istnienie zamglonego Mazowsza, tak, coś, co nie mogło współistnieć razem z nim, to współistnienie najnormalniej w świecie było niewyobrażalne. I dlatego ich rzeczywistość starła się z naszą rzeczywistością. Z moją też.
Mazowsze i Sri Lanka po prostu nie mogą istnieć równocześnie.
Więc zanim dojechaliście do Grójca świat zatrzeszczał i zaczął migać. Pasażerowie zainfekowanego wirusem autobusu podnieśli wrzask – bo wiadomo – słońce to gaśnie, to zapala się jak stroboskop, to każdy ruch ręką powoduje powidok, to powietrze gęstnieje i głos w nim więźnie. Rzucili się do kierowcy ludziska, zatrzymaj pan, zatrzymaj! Stój pan, nie widzisz pan, co się dzieje?! Kierowca widział, ale i jego świat drżał, i jego świat pękał, cisnął więc pedał gazu, żeby się stąd wydostać, wydostać stąd, czymkolwiek to „stąd” było. Lankijczycy rozglądali się dokoła niepewnie, wreszcie podnieśli do oczu dłonie – spojrzeli – palce stają się to przezroczyste, to zamazane, to w ogóle ich nie widać. Spojrzeli na siebie wzajemnie – są już jak duchy!
- Łi disapir! – wyszeptał niższy, perkaty – i wtedy nastąpiło przesilenie.
Błysnęło, huknęło, jakby kto strzelił z pistoletu w kineskop starego telewizora, i nagle jedynym, co mnie otaczało – była mgła.
Kiedy rozwiała się, kiedy zimny i wilgotny, niebieski wiatr ją rozpuścił – zobaczyłem, że leżę pośrodku na wpół rozmarzniętego, zaoranego pola. Dokoła topniały pryzmy brudnego śniegu i rozmarzały psie gówna. W konarach bezlistnego drzewa mignął niewielki rokita, ale zaraz zniknął w butwiejącej dziupli. Wrony skakały od kałuży do kałuży.
Około stu metrów dalej z ziemi podnosił się wielce zdziwiony kierowca, któremu w dłoniach została jedynie ogromna kierownica autobusu. Podnosili się – jeden po drugim – zaszokowani pasażerowie, otrzepując z błota kolana bazarowych dżinsów, łokcie kurtek wyszperanych na ciuchach albo kupionych w małomiasteczkowych sklepikach.
Tylko baba z jajami nic a nic nie była zdziwiona. Podniosła się, rozkraczyła, nachyliła, sprawdziła, czy jajka w koszyku całe, dojrzała mnie i podlazła w moją stronę, bujając się z kabłąkowatej nogi na nogę, jak marynarz na „Darze Pomorza”.
- Kup pan jaja – powiedziała, podtykając mi jedno pod nos, owinięte w „Nasz Dziennik” – świeże, kurskie. Jeszcze gówno na sterupince, kup pan. Świeże.
Ziemowit Szczerek, choć z wykształcenia prawnik, zajmuje się dziennikarstwem internetowym, a żeby nic nie było za proste - także stosunkami międzynarodowymi, z których się doktoryzuje. Publikował m.in. w „Lampie”, „Studium”, „Nowej Europie Wschodniej” i „Tygodniku Powszechnym”. Interesuje się granicami (w różnym znaczeniu), Europą Środkową, Wschodnią i Bałkanami, ale po pierwsze – nie tylko, po drugie – to się zmienia.
fot. Ziemowit Szczerek