Warburg otwarcie przyznaje, że ideą napędzającą jego badawcze poszukiwania jest absolutne przekonanie, iż historia kultury pozwala zajrzeć o wiele głębiej w ludzką mentalność niż historia polityczna. Ten zwrot w stronę psychologii jednostki ewokowanej przez widzialne znaki i symbole kulturowe pozwala mu na dociekania na pierwszy rzut oka absurdalne. Przez 43 lata intensywnej pracy naukowej, jak sam podkreśla, prześladowało go wciąż to samo pytanie: o wpływ pogańskiego antyku na proces formowania się duchowej kultury Europy, zwłaszcza w dobie renesansu. W nieustannych próbach odpowiedzi, poszerzaniu kręgu intuicji, zwracał się w pierwszej kolejności do ikonologii dzieł malarskich (Botticelliego, Dürera, Ghirlandaio, Memlinga i wielu innych), cofając się do ich źródłowych inspiracji. Na tym jednak nie poprzestawał. Był to dopiero wstępny etap, niejako spakowanie walizki do egzegetycznej ekskursji (jak zwykł o tym mawiać). Później następowało stadium naukowego szaleństwa – rozszerzanie kontekstu interpretacji o do tej pory marginesowo traktowane w historii sztuki pola ludzkiej aktywności. Wszystko po to, by docierać z różnych stron do trudno uchwytnej mentalności i psychologii człowieka tamtych czasów. W sukurs ikonologicznej metodzie przychodziły: obrazy wywiedzione ze słowa żywego, zwłaszcza z poezji, listy kupieckie i rodzinne, opisy z zakresu fizjonomiki, testamenty, tradycje wróżbiarskie czy szeroko ujmowana astrologia.
Poprzez odniesienia do wskazanych dziedzin Warburg tworzył bogate zaplecze analizowanego dzieła malarskiego. Nie sposób mu nie wierzyć. Jest do granic możliwości rzetelny i benedyktyńsko dokładny w źródłowych poszukiwaniach, wciąż i wciąż cytuje, opisuje, mnoży przykłady.
Otóż badając ukazywanie życia ucieleśnionego w zewnętrznym poruszeniu na obrazach Botticelliego przytoczył kluczowe dlań rozważania innego teoretyka: Pięknie przecież wyglądają na obrazach włosy, grzywy, gałęzie drzew, listowie, szaty przedstawione w ruchu. Jestem nawet zdania, że włosy mogą mieć siedem kierunków, które wyliczyłem powyżej: albo wiją się ułożone w węzeł, albo rozsypują się w powietrzu jak płomienie, albo wysuwają się spod drugiej warstwy włosów, albo unoszą się w różne strony; takie też mogą być różne wygięcia i zakrzywienia gałęzi: niech się unoszą łukiem ku górze, tworzą sploty albo niech się wiją jak sznur. W zadziwieniu pozostawia odbiorcę ten typ klasyfikacji, ale po dłuższym oddechu już nie wydaje się tak nieadekwatny.
Warburg dokładnie analizuje Narodziny Wenus oraz Wiosnę tak, by uzasadnić i wyjaśnić artystyczne wybory florenckiego malarza, zwłaszcza atrybuty bogiń oraz ich miejsce w kompozycji. Jego ciekawość w przenikaniu „energii stylotwórczej” na tym jednak nie ustaje. Zdecydowanie wychodzi poza kompetencje naukowca, stając się melancholijnym odbiorcą sztuki z całym zapleczem emocji, którym także pozwala dojść do głosu. Blisko mu w tym „odczuwającym patrzeniu” do podejścia Rolanda Barthesa i jego otwarcia się na bycie wabionym przez punctum na obrazach fotograficznych. Widać to zwłaszcza u Warburga w próbach wydobywania esencji malarskiego stylu: Podczas gdy Botticelli podzielał uważną obserwację szczegółu z większością sobie współczesnych artystów, jego wyjątkowe upodobanie do wyciszonej emocjonalnej ekspresji przywiodło go do tego, by w przedstawieniach ludzkich postaci obdarzać głowy owym rozmarzonym, pełnym uległości pięknem, które dziś nadal jest podziwiane jako cecha rozpoznawcza jego dzieł. O licznych figurach kobiet i młodzieńców Botticelliego można powiedzieć, że wyglądają tak, jak gdyby dopiero co zbudziły się ze snu i uświadomiły sobie istnienie świata zewnętrznego, i chociaż czynnie zwracają się ku temu światu, w ich myślach nadal pobrzmiewają senne obrazy. Fascynujące jest to dopisywanie historii, werbalizowanie świadomości postaci na obrazach. Któż inny pozwoliłby sobie na tak radykalny skok w obrębie historii sztuki, zdecydowanie uchylając się przed śmiesznością i piętnem infantylizmu?
Nie tylko w dociekaniach teoretycznych Warburg uchodził za świętego szaleńca. Niekonwencjonalne podejście obrał także w stosunku do własnego życia, zrzekając się w wieku 13 lat prawa do rodzinnych interesów w zamian za stałą pensję na książki. Nieposkromiona pasja kolekcjonera, w tym białych kruków, doprowadziła jego zbiór do pułapu 350 000 woluminów. W 1911 roku powołał w Hamburgu prywatną Bibliotekę Historii Kultury Warburga, która już po jego śmierci, w 1933 roku, czasie politycznej burzy i naporu, została przeniesiona do Londynu i przemianowana na Instytut. Niemniej jednak zasada „dobrego sąsiedztwa” w niej panująca pozostała wciąż ta sama: książki na półkach leżą poza alfabetem i poza chronologią, a o ich położeniu decyduje bliskość tematyki oraz potencjał zaskakującego odkrycia poprzez wzajemne połączenie treści w sąsiadujących publikacjach. Warburgowi przy planowaniu biblioteki przyświecała także renesansowa koncepcja zdobywania wiedzy z jej naczelnymi dyrektywami: aemulatio (rywalizacja), analogia, convenientia (harmonia), similitudo (podobieństwo). Przestrzeń wypełniona po brzegi książkami to również wcielenie w życie ideału „denkraum” – miejsca o szczególnym charakterze, inicjującego poznanie i namysł, przechodzące w tryb autorefleksji.
Nie sposób objąć wszystkich intuicji, interpretacji, sposobu wnioskowania Aby’ego Warburga. Wydaje się, że nawet on sam pod koniec życia miał problem z uporządkowaniem strumienia myśli, popadając w szaleństwo. Ale tak to już z geniuszami bywa. Wszak, jak powiedział o nim Panofsky: nie cofa się ten, kto związał się z gwiazdą.
Aby Warburg
Narodziny Wenus i inne szkice renesansowe
przełożył i opracował Ryszard Kasperowicz
536 stron, format 145×235 mm
ilustracje czarno-białe, oprawa twarda z obwolutą
Słowo / obraz terytoria, 2010