To musiałby być wyjątkowy dzień. Taki, w którym cały świat (no, prawie cały) bawiłby się i świętował odejście starego i nadejście nowego. Dzień, w którym runęłyby mury ziściłby się sen o równości, zniesieniu podziałów, równouprawnieniu, końcu mitów emancypacji. I suto, po polsku, zakrapiany. Taki jak Sylwester.
O takim właśnie dniu opowiadał Rubin w Łaźni Nowej. I może tak się teraz robi w ramach antypoetyki szeroko rozumianego teatru awangardowego, ale publiczność została zaproszona do zasiadania na płóciennych workach wypełnionych pakułami. Sądząc po minach i komentarzach widzów, dla większości takie zaaranżowanie widowni było czymś nowym. Zasiedliśmy odrobinę nieśmiało, wśród pokasływań i chichotów.
Siedziska ustawione były w okrąg, z przerwą w miejscu naprzeciw drzwi do foyer. To pierwszy krąg. Drugi stanowiła ściana wysokości około 2,5 metra, zbudowana z dykty, otaczająca owe worki. Między okręgiem tworzonym przez widzów, a okręgiem ścianki musiał pozostać dystans, ponieważ, jak poinformowano widzów, „tam będą biegać”. Te dwa kręgi otaczały pustą przestrzeń, w której witano ów Dzień.
Zaczął XX, grany przez Mariusza Cichońskiego, mieszkańca Nowej Huty. XX wszedł do kręgu nonszalnacko posuwistym krokiem wydłużonym jeszcze przez buty z koszmarnie długimi nosami. „Jezdem”, oznajmił i poprawił go zaraz zarośnięty chudzielec w papierowym kapeluszu z napisem „Inteligent”. Dyskusja na temat przygody Mrożkowego XX na dworcu została przerwana projekcją krótkiego filmu wyświetlanego na ścianie otaczającej scenę, worki i widzów. Z filmu można było dowiedzieć się, jak przebiegały początki kariery aktorskiej Cichońskiego.
W następnej scenie XX postanowił się pożywić.
Kiedy niedojedzony tuńczyk został wytarty, panowie akurat kończyli kłótnię o pieniądze, pozbywając się przy tym odzienia wierzchniego, łącznie ze skarpetami. Ale w tym wielkim Dniu musieli się pogodzić, więc zamienili się ubraniami przy akompaniamencie śmiechów widowni. XX ubrał trampki i pomarańczową bluzę z kapturem, natomiast AA buty z noskami i starą marynarkę. W ferworze przebieranek gdzieś zapodział się papierowy kapelusz.
Kluczowy dla dramatu Mrożka dialog przy butelce wódki zakończył się właśnie przekazaniem owego kapelusza. W tym momencie spektakl został rozłamany. Rubin zastosował ciekawy zabieg poprzez utożsamienie inteligenta i chłoporobotnika na poziomie językowym. Położenie silniejszego akcentu na Mrożkowy wątek zależności roli społecznej od języka podmiotu, pozwoliło reżyserowi na zaprezentowanie oryginalnego sposobu czytania Emigrantów. I dopisania nieco innego zakończenia. Otóż razem z przekazaniem kapelusza AA i XX zamienili się rolami i językami. Ostatecznie to XX przemawiał językiem inteligenta, zaś AA postanowił się powiesić. Tyle, że nie na krawacie, a na wspomnianej wędce, z efektem tyleż marnym, co komicznym. Przy tym widzom oszczędzono sceny rozdzierania pluszowego pieska i darcia banknotów – przeczytała ją narratorka (Agata Marzec). W dodatku od momentu ukoronowania XX papierowym „symbolem władz umysłowych”, bohaterowie zaczęli wyśpiewywać tekst z rytmiką psalmów. A kiedy padły słowa „idealny niewolnik nie istnieje”, XX zaczął odsuwać kolejne ścianki otaczające widownię. Przyśpiewując sobie z synkopami, bluesowo.
Symbolika zamiany ról bohaterów i odsuwanych ścian wydaje się jasna. W końcu AA i XX wzajemnie się zniewolili. Niewoliły ich własne języki, których różnice uniemożliwiały komunikację, a sugestia przełamania ograniczeń została wzmocniona przez dekonstrukcję przestrzeni scenicznej, w której zamknięci byli zarówno aktorzy, jak widzowie.
Zastanawiające są jednak nastepujące kwestie. Po pierwsze ostatnia partia tekstu XX, który przed powieszeniem się na krawacie pisze list do żony, została wykrzyczana do kamery przez narratorkę. I to wykrzyczana z emfazą godną lektora reklamy sprzętu RTV i AGD. Przy tym narratorka wydlądała cokolwiek ekstrawagancko, w butach na wysokim obcasie, kusych spodenkach i kurteczce oraz z głową psa pluto pod pachą. Mocno zarysowany kontrapunkt. Przecież to w końcu ostatnie słowa niedoszłego samobójcy, które, oprócz Mrożkowej ironii wynikającej z tekstu, otrzymały dodatkowe znaczenie. Nawiasem mówiąc, tym było wygłoszenie tych słów przez osobę, która najwyraźniej oglądała za dużo reklam. Zatem jest następny poziom ironii w dopuszczeniu do głosu stereotypowej bezrefleksyjnej konsumentki (sic!), czyż nie? Chyba tak, bo bez tego zabieg odsunięcia ścian wydaje się podejrzanie prosty. Jak na Mrożka, wręcz za prosty. Po drugie, zamiana ról dokonała się jedynie na poziomie nominalnym. Widać było wyraźnie, że aktorzy dokonują kolejnego aktu przebrania, przyjęcia roli, a języki, którymi nagle muszą się posługiwać, są dla nich nienaturalne. I znowu, czy ten efekt był zamierzony? Czy ma wskazywać jednak na niemożliwość przekroczenia siebie? W takim razie czy tylko widzowie zostali uwolnieni? Ale tylko z kręgu ścian?
Kierując się złą wolą, można by powiedzieć, że od pewnego momentu koncepcja reżyserska zaczyna się rozpadać i tonąć w niejasnościach. Wrażenie jest tym silniejsze, że niektóre zabiegi mające na celu rozbicie tradycyjnie odgrywanego scenariusza dramatu, pozostają jakby zawieszone w próżni. Jakby wisiały nie podparte. Choćby murami. Ale to tylko przy istnieniu złej woli.
Emigranci
Tekst: Sławomir Mrożek
Reżyseria: Wiktor Rubin
Dramaturgia: Jolanta Janiczak
Video: Sebastian Strama, Marcin Staniszewski
Scenografia i kostiumy: Jolanta Janiczak i Wiktor Rubin
Współpraca scenograficzna: Adriana Makarska
Obsada: Krzysztof Zarzecki, Mariusz Cichoński, Agata Marzec
Teatr Łaźnia Nowa
Premiera: 13 maja 2011
fot. Grzegorz Ziemiański, archiwum teatru