Dalej następuje dziwna farsowa scena w berlińskiej centrali Gestapo. Dyndający na sznurku obraz Führera, nieco kartonowe dekoracje, kobieta ze sztucznym wąsem, stosująca wobec siebie męskie formy czasownikowe... Ktoś zadrwił sobie ze mnie i z moich trzydziestu złotych wydanych na bilet ulgowy? "Spokojnie, wytrzymaj jeszcze trochę "-mówi sumienie i słusznie mówi, bowiem już za chwilę okazuje się, że byliśmy świadkami doskonale znanej miłośnikom sztuk scenicznych metateatralnej zagrywki. Cały ten tekturowo-nazistowski sztafaż stanowi scenografię do sztuki o Gestapo, którą przygotowują aktorzy Teatru Polskiego w Warszawie, a rzecz dzieje się w roku pańskim 1939, na pięć minut przed wybuchem wojny. To właśnie stołeczny zespół aktorski stanowi punkt centralny akcji scenicznej spektaklu Być albo nie być.
Swoje przedstawienie Milan Peschel (dyrektor berlinskiego Maxim Gorki Theater) oparł o zręczną komedię Ernsta Lubitscha z 1942, ściślej o literacką transpozycję filmu, którą zawdzięczamy Nickowi Whitby'emu, brytyjskiemu dramaturgowi. Osią fabuły (tak u Lubitscha, jak i Peschela) jest romans pierwszej amantki warszawskiego teatru – Marii Tury (Anna Radwan-Gancarczyk) i polskiego pilota – Stanisława Sobeckiego (Juliusz Chrząstowski), a w następstwie uwikłanie całego zespołu aktorskiego w niebezpieczną, ale i groteskową intrygę, w której niebagatelną rolę odgrywają okupujący stolicę hitlerowcy i kolaborant – profesor Silewski, grany przez Krzysztofa Zawadzkiego. Cała akcja jest prowadzona zręcznie i efektownie, w czym niemała zasługa zespołu z krakowskiego Starego Teatru. Zespołu, wobec którego coraz bardziej adekwatny staje się epitet "niezawodny" (czego nie można niestety odnieść bezkrytycznie do całego sezonu w wykonaniu Starego). Czarująca jest Anna Radwan-Gancarczyk jako Maria Tura, łącząca w sobie delikatność i egzaltację przedwojennych gwiazd kina. Brawa należą się również grającemu jej męża Adamowi Nawojczykowi, który przeplata safandułowatość z nieustannym zmaganiem z własnym ego.
No i co? To tyle? Patrząc z perspektywy współczesnego widza spektakl Peschela może się wydawać jakąś reminiscencją (czy może raczej, zważywszy na film Lubitscha, "preminiscencją") popularnego w Polsce serialu Allo, allo. Owszem, brawa należą się właściwie każdemu z krakowskich aktorów, którzy dają widzom pokaz scenicznego rzemiosła. To dalej jednak dość mało. Diabeł przyzwyczaił nas już jednak, że zazwyczaj tkwi w szczegółach. O wymowie Być albo nie być świadczą przede wszystkim drobne (wydawałoby się) niuanse. Choćby Grünberg (Błażej Peszek), który z żarliwością pierwszorzędnego aktora dramatycznego co i rusz atakuje słuchaczy fragmentami z Kupca weneckiego i marzy skrycie o zagraniu Shylocka. Albo leciwy już Broński (Andrzej Kozak), typowy "halabardzista" stanowiący w warszawskim teatrze trochę zbędną dekorację, szczerze przekonany, że rola Hitlera będzie stanowić przełom w jego karierze. Poczucie, że odgrywa się w życiu nieodpowiednią rolę nie jest czasem problemem czysto egzystencjalnym? A uporczywe powtarzanie kwestii przez wszystkie z postaci spektaklu? To grzeszna skłonność współczesnego teatru do dłużyzn, czy może raczej pytanie o sens aktorstwa, które przymusza do maszynowo precyzyjnego powtarzania co wieczór tych samych słow, nie gubiąc przy tym ładunku emocjonalnego i broniąc się przed ich transparentnością?
Znowu przyjdzie mi odpowiedzieć własnemu sumieniu: no i co? Teatr w teatrze? Theatrum – za przeproszeniem – mundi? O tym powiedział już wszystko kilkaset lat temu Szekspir. Co tam Szekspir! O tym wiedział nawet nasz swojski Jan z Czarnolasu: wemkną nas w mieszek, jako czynią łątkom – pamiętacie Państwo? Zresztą, na dodatek obaj czytali pewnie Plotyna! Co mogłoby zatem „podżyrować” sens realizacji Być albo nie być w Starym? Właśnie nachalna teatralność, eksponowana na każdym kroku. Peschel wysuwa na pierwszy plan pracowników ekipy technicznej, demontaż i zmiana scenografii odbywa się na naszych oczach, tego typu zagrania towarzyszą widzowi przez cały spektakl. Niejako obok absurdalnego, bazowanego na Lubitschu i Whitby'm przebiegu dramatycznego, gdzieś między wierszami, padają ważkie pytania o sens sztuki jako takiej.
W tym kontekście zarzuty niektórych recenzentów dotyczące rozbieżności między spektaklem a kinowym pierwowzorem, wydają się być równie bezzasadne, co krytykowanie teatralnej inscenizacji powieści za niezbyt dokładne przyleganie do litery tekstu. Właśnie przekład Być albo nie być na język sceniczny wydobywa z niego metateatralność, a wraz z nią nadaje mu nową jakość. U Peschela sztuka nie ma charakteru konsolacyjnego, jak może to wyglądać u Lubitscha, przeciwnie: rozkleja się kompletnie z życiem. Wystarczy przypomnieć sobie scenę rozmowy Józefa Tury z Grünbergiem. "To potworne!" krzykną obaj – pierwszy będzie miał jednak na myśli Sobeckiego, który wyszedł w trakcie jego monologu, drugi: wybuch wojny. Teza o braku punktów zbieżnych między sztuką a życiem znajdzie swój dobitny wyraz już wcześniej: Broński wspomina swoją wojenną młodość, deklarując, że nie chce grać sztuki o Gestapo – zna całą tematykę z autopsji. Dzierży przy tym całkiem współczesną butelkę wody mineralnej. Nie jest już więc Brońskim, jest Andrzejem Kozakiem, aktorem Starego Teatru w Krakowie, który w trakcie swojego monologu jest niemal nagi wraz ze swoimi emocjami i resentymentami. W scenie kończącej pierwszą część spektaklu wykona gest hamletyczny – ułoży się we wnęce rozłożonej na ziemi dekoracji, jak w świeżo wykopanym grobie.
Kozak-Broński stanowi tylko pozorne tło spektaklu, w rzeczywistości wydaje się być główną wskazówką interpretacyjną. Magia teatru nie jest w stanie okiełznać obłędu życia i śmierci, „sztuczka” o Gestapo nie ma mocy gojenia ran i leczenia z traumy. I pomyśleć, że reżyserem jest uczeń Franka Castorfa, jednej z najważniejszych postaci nurtu postdramatycznego, który (w dużym uproszczeniu) zakładał między innymi rozprawianie się ze zjawiskami społecznymi, performatywność i bezpośrednie uderzanie w widza, mające na celu potęgowanie jego osobistego doświadczania spektaklu. Peschel, na przekór swojej przeszłości, ogołaca na zakończenie scenę i odsłania jej zaplecze wraz z rekwizytornią i gromadą aktorów oraz technicznych, zupełnie jakby mówił: "Hej, spokojnie, to przecież tylko teatr, nikomu nic się nie stanie!" Zadaje pytanie o możliwość przydania sztuce funkcji krytycznej i sens istnienia teatru. Po czym odpowiada bardzo dobrym spektaklem.
Być albo nie być
Nick Whitby
reżyseria: Milan Peschel
scenografia: Magdalena Musiał
obsada:
Broński, aktor charakterystyczny - Andrzej Kozak
Dowasz, reżyser, dyrektor teatru - Katarzyna Krzanowska
Grünberg, aktor charakterystyczny - Błażej Peszek
Gruppenführer Erhardt, funkcjonariusz Gestapo - Arkadiusz Brykalski
Józef Tura, aktor - Adam Nawojczyk
Maria Tura, aktorka, żona Józefa - Anna Radwan-Gancarczyk
Profesor Silewski, szpieg Gestapo - Krzysztof Zawadzki
Stanisław Sobiński, polski oficer lotnictwa - Juliusz Chrząstowski
Sturmführer Schulz, funkcjonariusz Gestapo - Andrzej Rozmus
Pianista - Mieczysław Mejza
na podstawie filmu Ernsta Lubitscha
scenariusz: Edwin Justus Mayer i Melchior Lengyel
tłumaczenie: Monika Muskała
kompozycja i opracowanie muzyczne: Mieczysław Mejza
dramaturgia: Andrea Koschwitz, Szymon Wróblewski
asystent reżysera: Anka Graczyk
asystent scenografa: Małgorzata Jochan
asystenci dramaturga: Joanna Kakitek, Katrin Müller, Konrad Wojnowski
Narodowy Stary Teatr w Krakowie
Premiera: 27 marca 2011