Ponad czterdzieści lat od pierwszego wydania (nie wiem, czy bardziej uzasadnione jest biadanie, że dopiero, czy zadowolenie, że w końcu) polski czytelnik może przeczytać w swoim języku W ciemność. I tu zaczynają się kłopoty. Język tej książki jest bowiem archaizowany i stylizowany na taki, który najprościej określić językiem najniższych warstw społecznych, odciętych od większych ośrodków miejskich. Nie jestem w stanie stwierdzić, czy problem jest z przekładem, czy z językiem samej książki (oryginalnej wersji nie znam), ale zdarzyło mi się odnieść podczas lektury wrażenie, że język ten jest chwilami sztuczny, przesadzony, sprawia wrażenie nieco nieautentycznego. Poczucie to (ostatecznie nie tak silne, by mogło zniszczyć misternie konstruowany nastrój książki) towarzyszyło mi zresztą niemal wyłącznie przy lekturze dialogów. Opisy czy partie narratora bez reszty wciągają w świat, w którym odcienie ciemności mnożą się bez końca. Zachłanność, z jaką czyta się McCarthy’ego, jest niezwykła. Zastanawiające: nawet gdy stwierdziłam, że pewne aspekty powieści nie są doskonałe, ta zachłanność nie osłabła – nie tylko dlatego, że pragnęłam poznać zakończenie.

Dziewiętnastoletnia Rinthy rodzi dziecko, brat – Holme – z którym mieszka, wynosi je do lasu, okłamując dziewczynę, że malec zmarł. Kiedy prawda wychodzi na jaw, dziewczyna postanawia wyruszyć w drogę, aby znaleźć swojego chłopczyka. Dom, którego nie było (tak chyba wypadałoby go nazwać), opuszcza także mężczyzna. Właśnie opisem tych równoległych, przecinających się wędrówek jest W ciemność – żadne z nich nie ma nikogo bliskiego, jednak na amerykańskich pustkowiach spotykają ludzi, którzy niosą im pomoc. Nie jest to sympatyczna gościnność, jakiej można by sobie życzyć, jaką chcielibyśmy sobie pewnie wyobrażać – nikt nie okazuje się siostrą miłosierdzia, podświadomie poszukiwanym zastępczym rodzicem, nie oferuje stałej, bezpiecznej przystani.
Nic z tych rzeczy – spotykani ludzie, nawet jeśli decydują się nieść pomoc, są surowi, postrzegają człowieka w kategoriach uprzywilejowanego, ale nadal, zwierzęcia. Są analfabetami przyzwyczajonymi do bardzo trudnych warunków życia, szorstkich relacji nawet z najbliższymi. Gdy kolejne osoby decydują się nieść pomoc wędrującym – szczególnie dotyczyło to będzie Rinthy, której udaje się  uzyskać nawet konieczną poradę medyczną – nie jest to uznane za „ludzką powinność”, ale nadzwyczajny gest miłosierdzia. Niepokój i strach, jaki budzą się podczas czytania powieści, nie są z pewnością takie same jak te, które towarzyszą oglądaniu czy lekturze popularnych thrillerów czy kryminałów. Bo o ile fabuła W ciemność jest bardzo prosta, a poetyka bardzo bliska realistycznej, to ciężar egzystencjalny tej powieści sprawia, że nie ma tu raczej miejsca na „rozrywkowe przerażenie” czy przyjemne uczucie, jakie często łączy się z odbiorem popularnych – literackich czy filmowych – strachów.

Ostatnie ratujące drugiego człowieka gesty tym bardziej podkreślają dzikość krajobrazu, przerażające standardy i eliminację jakichkolwiek duchowych czy nawet ludzkich wartości. Wszyscy, którym głosu udziela narrator, są podejrzliwi, ostrożni, usiłują jak najszybciej przeniknąć intencje spotykanych osób. Dystans nie jest przeciwstawiony w tym świecie dobroci, ale towarzyszy jej niemal na każdym kroku. Wielostronna nieufność wszystkich bohaterów wynika, jak się wydaje, z wcześniejszych doświadczeń. Tak będzie szczególnie w przypadku Rinthy, której jedyny krewny dopuścił się tak okrutnego – jak można się domyślać: niejednego – czynu. Nie ma ona żadnych powodów, aby zdecydować się na obdarzenie kogoś zaufaniem. Szuka człowieka, którego nigdy wcześniej nie widziała, a którego podejrzewa o to, że kupił jej syna (jego wyglądu zresztą też nie zna) – nie uświadamia sobie prawdopodobnie, że zdaje się właściwie wyłącznie na intuicję, łut szczęścia czy równie pomyślny, jak nieprawdopodobny zbieg okoliczności. A może jej działanie wynika z czegoś zupełnie innego. Stan, w jakim się znajduje, brak jakiejkolwiek nadziei sprawiają, że może zaryzykować – chciałoby się powiedzieć: zaryzykować wszystko, ale Rinthy nie ma już nic do stracenia.

Strach towarzyszy wszystkim na każdym kroku, jest jednym z podstawowych… No właśnie: uczuć? stanów? powodów podejmowania rozmaitych działań? Porządek świata, który poznajemy w książce McCarthy’ego, nie jest bliski temu, jaki chcemy rozpoznawać w tak zwanej naszej rzeczywistości. To raczej rodzaj mrocznego, doprawionego gotyckim odcieniem świata z odmętów (to chyba najwłaściwsze w tym kontekście słowo) przeszłości, który wydaje się – może to autosugestia, a może nie – niezbyt odległy temu, który rozpoznawany jest jako postapokaliptyczny (ciemne, brudne korzenie Ameryki jako podstawa wizji postapokaliptycznej – niepokojąco mnie to przekonuje). Strach – w świecie, w którym zwierzęta żyją z ludźmi, lecz nie w przyjaznej komitywie; w którym pastor nawołuje do „chrześcijańskiego linczu” – wyzwala w ludziach (tu niestety autor nie prezentuje nowych horyzontów) także najgorsze uczucia. Rinthy rozmawia ze starą kobietą, która niesie jej pomoc (widać tu bardzo charakterystyczny – podobnie jak w Drodze, choć w znacznie mniejszym zakresie, wielofunkcyjny – zapis McCarthy’ego):

Szłaś przez Well’s Station?
Tak, psze pani. Byłam tam dziś rano i żem widziała dwóch ludzi, co wisieli na drzewie.
To było wczora.
Nie, psze pani. Dzisiaj rano.
Znakiem tego ciągle jeszcze tam wiszą. Ludzie gadają, że ci dwaj zabili starego Saltera.
Aże mnie zakłuło w sercu, jak ich zobaczyłam.
Tak. Masz. Zaraz przyniosę lampę.
Nie boicie się mieszkać sama?
Trochę. Czasami. A ty?
Tak, psze pani. Ja żem się zawsze bała. Nawet jak nikt nikogo nie mordował.


Holme, wskutek decyzji pastora, ma zostać powieszony za wątpliwe winy. Jeden z wymierzających karę, gdy bohater „nie może się zdecydować”, czy woli zostać zrzucony w przepaść, czy powieszony, mówi: Jak mu wszystko jedno, to go powieśmy. Jeszcze żem nigdy nie widział, jak się wiesza człowieka. Zezwierzęceni ludzie nie są przewidywalni, w ich otoczeniu nie da się być niczego pewnym. Wszystko można? Wcale nie. Nie można nic? Też nie. Pozostają doraźne reakcje, tymczasowe strategie i cel, którego właściwie nie ma. Rinthy szuka syna – nie wie, a dokładniej: nie mówi, dlaczego. Holme podejmuje rozmaite wysiłki, przyjmuje kary i jest zarazem nieustępliwy. Pytanie o cel jest tu niemal bezzasadne, mnożą się ofiary, przerażenia, potworności (opisy wyglądu dziecka i wypowiedzi na jego temat są zupełnie makabryczne). Od początku w tle, w osobnych kursywą pisanych rozdziałach, pojawiają się trzy postaci. Wracają w zakończeniu, eksponując duchowy aspekt tej opowieści czy wręcz jej eschatologiczny wymiar. Łatwo do pewnego momentu o nich zapomnieć. McCarthy straszy piekłem na różne sposoby, do dyspozycji ma wiele możliwości i, mam wrażenie, wszystkie chętnie wykorzystuje. Męczące mogą być chwilami wyśrubowane rejestry emocjonalne, jakich nadużywa w tej akurat powieści. Krok dalej byłoby to już nieznośnie kiczowate, jeszcze nie jest, jeszcze mnie przekonuje. Hipnotyczna niemal Droga jest przy tym według mnie o co najmniej klasę lepsza od W ciemność – lepsza, jeżeli porównujemy książki McCarthy’ego. Jednak, jak sądzę, dla czytelnika, który pierwszy raz czyta książkę autora Krwawego południka, W ciemność może być świetna.

Cormac McCarthy, W ciemność
przeł. Maciej Świerkocki
WL, 2011