Jak powiedziałby Maurice Blanchot, Zadura jest kronikarzem „innej nocy”, nocy nocy, nocy uosabiającej nieobecność nocy. Na tej płaszczyźnie ranga wydarzeń nie ma znaczenia, kolejne sceny ślizgają się po myślach, czy po pękających krach nocy. Zadura sypia źle, chce, włócząc się po dzikich zakamarkach rzeczywistości, przywrócić nocy obecność.
Jest absurdalnie: ludzie ludzią zgotowali ten los, notuje poeta. Wszelkie tromtadracje są raz po raz ośmieszane przez język, który wymyka się napuszonym ideom. Im więcej patosu w głosie wyznawców, tym słowa bardziej wykrzywione; język zdradza pustkę haseł: asystencja Ducha Świętego czy przyjemność czytania stenogramów procesu norymberskiego? Raczej na różowym kocyku bachor, pociąg, puchowy kombinezon, papieros, pelargonie herbaciane. Noc rozpycha się w świadomości reportera, który, opisując jej przejawy, jednocześnie udowadnia ich nieprzydatność. Noc bowiem nie istnieje, została pochłonięta przez własne wyobrażenie i zastąpiona snem. Zadura przygląda się przepychankom nocy ze snem.
Wszystko jest tutaj pozorem: podróże, języki, wspomnienia.
Notował Zadura już dawniej, choćby w 1994 roku (tom Cisza): tyle zostało z opowieści nocy/ słońce w szkle brunatne kleksy na chodniku. Tak, po co się rozgadywać? Parę zdań, słowa rozsiane tu i ówdzie, pourywane fragmenty anegdot; w końcu śnimy, a to znaczy, że nocy nie ma. Jednak/ rzuciła mu się w oczy/ nie w ramiona. Tu chodzi o zaniechanie działania – znów Blanchot: we śnie, żeby działać, trzeba się zatrzymać w swojej włóczędze. Wówczas w nocy z drugiego na pierwszego całkiem możliwa staje się kilkudniowa wędrówka po USA. Bez znaczenia, czy to Góry Skaliste czy Appalachy, trzeba puścić się w niepamięć. Policja we Włocławku i wszystkie kolejne instytucje państwowe coś tam sobie postanowią, ale i tak śnić to tyle, co zajrzeć/ pod czarną podszewkę/ białego wiersza. Wiersza, który obywa się bez autora: Grypa zabija/ nie tylko piękne chwile// Zaszczep się! (Pieprzeni poeci na garnuszku koncernów farmaceutycznych).
Lepsze reguły: prawo moralne nade mną/ i niebo gwiaździste we mnie. Przecież znacznie bardziej interesujące są dusze żelazek i ryb – jakkolwiek ulotne – niż ludzkie dusze, które nigdy nie istniały. Ludzie i tak zajmują stanowczo zbyt dużo miejsca, Zadura poświęca sporo uwagi ich rozwalaniu się po ciasnych przedziałach pociągów, knajpach i osiedlach. A i tak życie toczy się gdzie indziej, poza zasięgiem wzroku. Okno życia/ w suterenie i chińska patelnia Ciotki Marysi. Te historie są jakieś polskie i niepolskie zarazem, tak jak generał Jaruzelski czy wołanie chleba naszego/ powszedniego/ daj nam/ zBoże. Znów zgrzytają tryby języka, między niebem a ziemią, patosem a zwyczajnością, prawicowym publicystą a córką Ziutki i Igora. Język sennej propagandy nakłada się na prywatny język poety.
Fragmenty, które nie domagają się komentarzy. Komentarze do sloganów, klisz, notatek. Notatki, klisze, slogany bez komentarza, zarejestrowane na potrzeby snu. Sny, potrzebne i niepotrzebne, błahe i niebłahe, rozwarte i ściśnięte, żartobliwe i bardziej melancholijne, trochę przypominające zapis automatyczny surrealistów. Strefa buforowa między snem i nocą, językiem prywatnym i publicznym, casting w niepamięć – poeta, jego juror i jedyny uczestnik siedzi w innym pokoju: w krótkiej chwili/ po przebudzeniu/ nie wiesz/ gdzie jesteś// za którymś razem/ tak już może zostać/ na zawsze. W ten właśnie sposób obłaskawia się senną „namolność rzeczywistości”, o której pisał Blanchot. Ta bezkresna strefa to nic innego, jak tylko wewnętrzny dziedziniec/ czeskiej gospody i o tym akurat Bohdan Zadura doskonale wie.
Bohdan Zadura, Nocne życie
Biuro Literackie, 2010