Mój odbiór spektaklu z początku był podobny do większości dość mocno skonfundowanych widzów, z nieustannym pytaniem krążącym po głowie: „po co?”. Po głębszej refleksji nad spektaklem, myślę, że taki był zamiar Lupy – by przywołać właśnie to pytanie o celowość. Zarzut braku akcji, nudy, bezzasadnej nagości? To czysta prowokacja, ale i jak najbardziej serio artystyczna analiza. W życiu nie zawsze przecież dzieje się coś konkretnego, co ma ciąg przyczynowo-skutkowy. Poprzez nudę rodzi się pytanie o istotę punktu skupienia w spektaklu, co się dzieje, jak nic się nie dzieje. Lupa tworzy rzeczywistość równoległą, która ma sens dopiero wtedy, gdy widz da się wciągnąć w to transowe działanie, wbudowane w życie codzienne.
Można by mieć wątpliwości, czy spektakl rzeczywiście prezentował „wybitne innowacje scenograficzne”. Scenografia, w gruncie rzeczy dość skromna i nie porażająca swą wizyjnością (co nie znaczy, że nieciekawa czy nietrafnie odzwierciedlająca charakter przestrzeni) oscyluje w głównej mierze wokół sofy. Ciekawie rozplanowana powierzchnia sceny, jej adaptacyjność to chyba jednak nie to, co mieli jurorzy na myśli. Lupa bowiem kreuje „żywą przestrzeń”, pomimo tego, że na scenie znajduje się duża ilość osób, każdy ich ruch jest artystycznie komponowany. To nie sztuka o tworzeniu sztuki, ale jej bezpośrednie budowanie na scenie. To swoisty eksperyment, próba utożsamienia relacji: sztuka a życie.
Pytanie, które się nasuwa to, czy spektakl ma prawo dotrzeć do przeciętnego widza, poruszyć odbiorcę niezaznajomionego z tak żywą materią teatru. Na pewno jest to teatr przeznaczony dla ludzi szukających w teatrze nie tylko taniej rozrywki, dla widzów wrażliwych i otwartych. Może się jednak zdarzyć, że i teatralny laik da się „wciągnąć” i porwać, a dla doświadczonego krytyka spektakl będzie kompletnie niepociągający. Wszak wiemy, że teatr Lupy jest elitarny, a sam reżyser w takim czuje się najlepiej.
foto: Krzysztof Bieliński