Trudno wyobrazić sobie sytuację, w której zewnętrzne okoliczności silniej determinują dzisiejszą lekturę; w oczy rzucają się fragmenty łączące się z przemijaniem i śmiercią, chciałoby się je czytać jak pożegnanie czy wręcz testament. Brawurowa przekora Pankowskiego na szczęście nie pozwala wpisać jego ostatniego utworu w takie proste schematy. Gdzieniegdzie przy tym zapadnie w pamięć czytelnika siła poetycka oszczędnego obrazu i prostej myśli:
Koniec dnia. Cofa się powietrze, wystraszone zardzewiałym krzykiem mew. Zamknąć okno. Może one też wiedzą, że nasz czas się kończy?

Tratwa...
stanowi konglomerat elementów różnych rzeczywistości: satyrycznie ujętej współczesności, mitu i baśni, metafizyki i sztuki, teologii i anegdoty, teatru i onirycznej fantazji, wreszcie różnych poziomów fikcyjności – jak wtedy, gdy pojawiający się wewnątrz tekstu autor zacząć ma dialog z postaciami, którymi są skądinąd biblijni Adam i Ewa. Książeczka zaczyna się schulzowską nieco refleksją o czasie, który od początku rósł bez nas po swojemu, historią o początku świata, w której archeologia miesza się z apokryfem, aby zaraz przejść w zapis indywidualnego, współczesnego doświadczenia, a potem na przykład wrócić do tonu przypowieści, wzbogacanej przez rozbudowane odautorskie komentarze, prawdziwy nalot dygresji. Skąd wyrasta ta cała inscenizacja skomplikowanej rzeczywistości powieściowej? To wyraz pstrokacizny myślowej bohatera-narratora, który zmyśla opowieść wierną mu jak czapka z surowej wełny bieszczadzkiej, buduje ją z nagłych impulsów, skrawków pamięci, marzenia, tęsknoty, króciutkich, najzwyczajniejszych doświadczeń (przyziemnego, materialnego, można by rzec fizjologicznego teraz), prób uzupełnienia – przy całej świadomości tego gestu – braków tego świata.

Biorę w palce wisiorek z obu zmarłych światów.
A tu pod czołem żywe obrazy już się zwołują i wypełniają niematerialność Wandzinej śmierci ze słyszenia. Łubin coraz wyższy kiścią i o kolor mnie pyta? Udaję, że nie słyszę, bo na miedzy siadamy. Powoli kładę rękę na ciepłym udzie polskiej studentki. Głaskam je, a ona rąbkiem battledressu razem z mą ręką je przykrywa.


W tym fragmencie narrator konstruuje sobie opowieść, nadając właściwy, przeżyciowy sens temu, o czym tylko wie, poprzez uruchomienie zmysłowych wrażeń i sennej, wyobraźniowej atmosfery. Tę materię prawdziwego doświadczenia znajduje Pankowski w języku, jak zawsze u niego jakby od niechcenia misternym, lekkim i wycyzelowanym, niby-naiwnym i – obok licznych prowokacji – staroświecko starannym. Słowa same niosą ze sobą bogactwo zmysłowości; to za pomocą języka – także metafor, neologizmów, leksykalnych komplikacji – można próbować ją oddać:
A kiedy językiem pogłaskałem jej polskie imię, pomyślało mi się: Co za wdzięczny miłodźwięk! ULEWA!

Z jednej więc strony misterne miłodźwięki, z drugiej zaś – cała bezczelność literatury (zarówno prozy, jak i dramatów czy poezji) Pankowskiego, zawsze śmiałej w podważaniu przyjętych schematów społecznych i kulturowych, tak samo, jak w sposobie pisania. Skandale wzbudzała jego wizja traumy wojny i obozu koncentracyjnego (najgłośniejsze – oczywiście zawarta w Rudolfie, branym swego czasu za homoseksualną pornografię), drwiny z patriotycznej martyrologii czy religijności (jak w Pątnikach z Macierzyzny). W krótkiej, jak większość jego książek, powieści Była Żydówka, nie ma Żydówki zdołał dać jedną z najpełniejszych, uderzających autentyzmem artystycznych syntez tak często tragicznych i haniebnych historii relacji Polaków i Żydów w czasie wojny. Dzięki sposobowi prowadzenia narracji, chwiejnej, eliptycznej, grającej z tym, co stosowne i wypowiadalne, proza ta osiąga najwyższy stopień niepokoju. W finale tej książki Pankowski przenikliwie i przerażająco podsumowuje stan naszej współczesnej pamięci o tej historii, o coraz to bledszej – nawet gdy na różne sposoby obchodzonej i upamiętnianej – rocznicy:
My, mieszkańcy europejskiej Krainy Nigdzie,
jesteśmy zazdrośni o Wasze pierwszeństwo w dziejach cierpienia narodów,
dlatego też nie potrafimy ogarnąć
ogromu krzywdy żydowskiej.

(...)
Żegnajcie... nie, witajcie!
uszminkowani popiołem aktorzy
predestynowani
do odgrywania kapitalnej jednoaktówki
pod tytułem „Znowu getto w płomieniach!”.
To perła naszego repertuaru!
Zniżki dla szkół!


W swoich książkach Pankowski eksplorował materialną doczesność, zmysłowość ludzkich doświadczeń, erotykę idącą w poprzek przyjętych w kulturze norm (także na przykład łączącą się ze starością). W Tratwie... zarówno rubasznie, choć i z sentymentem, patrzy na fizyczność i fizjologię młodości, jak i hymnicznie niemal pokazuje siłę przyciągania postaci starszej kobiety:
Ujmuje mnie postać nagiej Ewy. Jej prawa, wspaniała pierś drzemie na kolanie. A włosy siwą szopą towarzyszą głowie, w której oczy pełne czujności!

Wielopoziomowa, nawarstwiająca się, niejasna pod względem ontologicznego statusu rzeczywistość ostatniej książki Pankowskiego jest także przestrzenią metafizycznych rozważań i polemik, przepisywania historii o Raju i Bogu, dekonstruowania specjalnego statusu człowieka, jego uduchowienia i wyjątkowej pozycji w świecie (pierwszego kwietnia specjalną uchwałą stwierdzono istnienie duszy). W finale książki na pozór odbywa się – pokazana za pomocą skromnych obrazów, trochę w realiach snu – apokalipsa: zapowiada ją przerażający widok martwych czternastu wielorybiąt wyrzuconych na brzeg morza i komunikat o nadchodzącym swego rodzaju tsunami.

Świat jednak ocalał, ostatnia cząstka narracji to fikcyjna, przestylizowana i nieco pompatyczna nota edytora urwanego tekstu, datowana na 2025 rok. Marian Pankowski nie bez pewnej czułości, ale zarazem z przekąsem spogląda na możliwe przyszłe praktyki czytelnicze i wydawnicze. Tymczasem, czytając Tratwę... – choć pewnie nie najwybitniejszy jego tekst – możemy sobie zebrać i przypomnieć wiele z tego, co w jego różnorakiej twórczości było najciekawsze i najbardziej charakterystyczne.

Marian Pankowski, Tratwa nas czeka
Korporacja Ha!art, 2010


Fragment książki Nam wieczna w polszczyźnie rozróba. Marian Pankowski mówi