W Lokacjach, zgodnie z tytułem, większość wierszy wiąże się mniej lub bardziej z zagadnieniem miasta, funkcjonowania w rozmaitych przestrzeniach – od tych możliwie najbardziej metaforycznych i egzotycznych (Jornada del Muerto) po pozornie swojskie (Błogosławię cię Kielce przez oczy Tesco). Można by sobie wygodnie je podzielić na te, w których miejscem pobytu jest mieszkanie (względnie: dom), i te, w których podmiot miota się w przestrzeniach miast. Tu autor nie szykuje się też do żadnego przewrotu – podmiot miota się oczywiście bez względu na stopień rozpoznania terenu. Trudno też nieraz będzie orzec, gdzie dokładnie jesteśmy, o jakim obszarze mowa. Mieszać będzie się w tej poezji niemal wszystko – przestrzenie, języki, zagubienie z apodyktyczną niemal pewnością. W Ziemi niczyjej czytamy: wewnątrz / można by jednak / poszperać / niby że kluczem / ale bez żadnych / zasad i próżnych obscen / gdyby jeszcze były chęci / odzew bity na odlew / w tym pomieszaniu / języków i map. W tych słowach w pewien sposób wyraża się antystrategia podmiotu – szpera, gdzie tylko chce, bez wcześniej ustalonej metody czy określonego przedmiotu poszukiwań; rezygnując z „próżnych obscen”, rezygnuje też z taniego efektu. Przegrzebując się przez tradycje literackie i doświadczenia lekturowe, próbuje zamanifestować (swoją drogą można wskazać wiele miejsc, w których wiersze Pawlika korespondują z poetyką manifestu) swój sprzeciw wobec każdego niemal systemu (do systemu – i niech mi ktoś udowodni, że diabeł nie tkwi w języku – jeszcze wrócimy). Dalej czytamy: znaczy się że już pora / że trzeba szykować się / do manewrów pamięci. No właśnie – aktywnością mówiącego to nie tyle sam manewr, ile jedynie przygotowanie do niego. Czym jednak są owe manewry, gdy chodzi o pamięć? Wydaje się, że chodzi o pewną cyrkulację obrazów, tekstów, doświadczeń, które w tym przypadku łączą się w obcej, albo raczej: podlegającej obcym, przestrzeni – domowej chyba – „ziemi niczyjej”.
Z jednej strony czas wykonania manewru taktycznego (bo o niego najpewniej chodzi) nadchodzi, z drugiej to właśnie samo organizowanie sił jest najważniejsze. Pawlik organizuje i pokazuje, co udało się mu zorganizować do tej pory. Nie przebiera tego, co znalazł, nie decyduje się na radykalną selekcję. Raczej wymienia, przekłada i – tytuł tomiku także odsyła do takich skojarzeń – wielokrotnie odmienia. Choć zastanówmy się – skoro odmieniamy nic (nicość?), to skąd ten nadmiar? Skąd szperanie? Skąd ta nieznośna chwilami gęstość? Problem ze wskazaniem choćby antonimu nicości może wskazać istotny trop – dziwny przesyt jest niejako jej drugą stroną, negatywem, inaczej rozłożonymi akcentami niemal tego samego.
Mówiący wciąż patrzy, władze wzroku są dla niego podstawowymi i najważniejszymi. Obrazki, telewizja, wszechobecne okna i szyby – jest oddzielony przezroczystą warstwą od tego, co widzi, ale też oddzielić próbuje się od zewnętrza, aby chociaż spróbować mówić o tym, co dzieje się wewnątrz. Wielokrotnie pojawia się także motyw pamięci, która to dobiera się do ciała, to jest jedynie śladem. Podmiot szamocze się z nią i czerpie z niej jednocześnie. Donosy na rzeczywistość, by przeformułować tytuł tomiku Białoszewskiego, którą nie zawsze widzi podmiot jako ludzką (system, system, system), przeradzają się w różnej jakości poetyckie skargi. Raz będzie to dość proste zakończenie Domu otwartych okien: osobisty model dotyku / dokładnie rozpisany na role: / weź podaj mi ciepło / a potrę nim oko. Innym razem w Błogosławię cię Kielce przez oczy Tesco mocno wypowiedziany, inicjalny fragment: Jest tylko niesmak / że się nie spełnia przepowiednia / i nagła powietrzna ofensywa / pozostaje jedynie w sferze marzeń. Nie rozczarowanie właśnie, ale „niesmak”, że przepowiednia się nie spełnia, to wyraźny znak ironicznego stosunku mówiącego do własnej sytuacji. Pozornie godzi się w dalszych słowach z koniecznością tłumaczenia „co i dlaczego?”, lecz jest to zgoda, która musi pociągać za sobą ambiwalentne wrażenie: niczym w terrarium / czułem jak wilcze spojrzenia / dosiadają się do mnie. Czyje są te spojrzenia? Powtórzmy raz jeszcze: systemu, systemu, systemu.
Bywało w tej części i ciężko, i męcząco, i frapująco. Skąd to wrażenie? Czytanie tych wierszy może być i bywa wyczerpujące, lecz nie jest to wyczerpanie frustrujące. Przeciwnie: główny wniosek – może niezbyt konstruktywny, przyznaję – to, że coś jest na rzeczy. Że autor miewa świetne intuicje, że może kluczy, ale przyglądanie się temu, jak to robi, jest niezwykle interesujące i że chociaż wiersze wydawać się mogą chwilami przesycone, to nie jest to przesycenie tym, co dobrze znane. Nie wpisze się bowiem ze swoją twórczością Marcin Pawlik w stylistykę wypracowaną przez kolegów po piórze. Jeśli może być dobrym poetą, a co do tego nie mam większych wątpliwości, to zapowiada się jako poeta raczej osobny.
Czas więc na Synapsy. Wiersze z tej części wydają się nieco nierówne – znajdzie się tu wiele kiksów, trzeszczących w uchu fraz, nieznośnie przesadzonych i przesyconych wersów. Są też jednak wyjątkowo ciekawe ujęcia czy zaskakujące odwołania, jak to z Obsługi miłosierdzia: Ty się znasz i milczysz / brak stropu i brak odpowiedzi / dni całe w gęstych strupach / to od ciężkich praw metafizyki. Rzut oka wstecz – we wcześniej wspomnianej Ziemi niczyjej znajduje się taki fragment: część na parapecie / prawice wznosi ku niebu. Niewinny flirt z tradycją romantyczną? A może zaskakujący zwrot ku transcendencji? Chyba nie do końca, bo przecież mówiący na moment nawet nie przestaje być ironiczny. Wielokrotnie można poczuć się wytrąconym z równowagi. Nie inaczej, w nie innych rejestrach, funkcjonował będzie mówiący. Z jednej strony zdaje się, że zachowuje się jak dziecko we mgle, z drugiej pojawi się na koniec Obsługi miłosierdzia wers, który wiele może wyjaśnić (nie zapominajmy o pierwszych zdaniach): Jeśli jeszcze nie zwariowałem to jutro zapiszę.
W innych wierszach też będzie nas Pawlik torpedował ideami i odwołaniami. Nie tak już może wprost wyrażonymi, ale jasnymi i dość łatwo dekodowalnymi. W wierszu Życie jako lizanie niemożliwego powrócimy (choć nie wydaje mi się, aby wiele spośród dotąd omawianych z tego rezygnowało) do władz wzroku, jako tych, którym nadaje wielkie znaczenie. Chłopiec, rodem niemal z Leśmianowskich wierszy, nie zna tego rubasznego przeczucia / że ten żywopłot to tylko w jego głowie. Niby nic zaskakującego, a jednak – przykre zwykle odkrycie, że świat widziany jest jedynie wyobrażonym, tu jest określone jako „rubaszne przeczucie”. To przewartościowanie nie oznacza jednak skłonienia się ku konkretnej wizji czy filozofii – jest raczej (kolejny raz) testowaniem możliwości, które dają idee. Ten sam wiersz wykorzystuje też bardzo dobrze znaną i – bądź co bądź – trochę już wytartą poetykę mówienia o końcu świata, który będzie niczym szczególnym / raczej okaże się czymś w rodzaju / nadzwyczajnego posiedzenia rządu. Jest w tym jednak pewna znakomita intuicja: skoro wszystko jest w głowie chłopca, wszystko jest gęstwiną znaków, obrazów i zapachów, to czym więcej może być koniec świata. To wydaje się też bardzo ciekawe w poezji Pawlika – zwielokrotnienie, spiętrzenie idei, pewien ich nadmiar, który w ostatecznym odbiorze (często) daje się bezboleśnie, choć zarazem niełatwo, przyjąć.
Kończący tę część poemat prozą, który zamyka świetna fraza …ból zmęczony, lecz wciąż bestseller, wydaje mi się jednym z lepszych utworów. Jest i sugestywny, i na swój przedziwny sposób oryginalny. Budując sytuację liryczną (cóż za nieszczęśliwe określenie…), umieszcza się mówiący w miejscu, w którym może zarazem obserwować (wzrok nadal dominuje) i uczestniczyć, choć wydaje się, że nie może sobie pozwolić na „pełne uczestnictwo”, aby nie przestać jednocześnie dystansować się i wątpić. Autoironiczne i pełne rezygnacji dopowiedzenie …ból mi przyniosą z papieru mówi wiele: zależność pojawia się tam, gdzie najmniej się można jej spodziewać. Czyli co, znów system, system, system? Ale – jakkolwiek kuriozalnie by to nie brzmiało – inne to już, jak dobrze widać, gdy przeczytamy uważnie całość, działania systemu.
W ostatniej już części – Mute – w utworze Miracula, znajdą się takie frazy: Zepsuto nas tym chłopskim rodzajem zmęczenia, w którym obchodzi się pola i sady naprężoną białą łydką, kroki gubią się, lecz wciąż bezwstydnie i na nowo obrastają brudem. Ziemia wysyła nam cienie, ziemia udziela nam demencji. Pamięć doświadczenia, pamięć doświadczenia innych osób pozwala tylko wątpić i widzieć wyraźniej. Jeśli ziemia udziela demencji, więcej: jeśli ziemia może udzielić demencji, nie sposób nie zapytać, dlaczego nie pragnie się tej wygody? Ponieważ wygoda, jak chyba mówi podmiot (uwaga: podmiot zbiorowy), blokuje prace wątpliwości i sprzeciwu, konstytutywne dla tożsamości. Także melancholijne ujęcia nieraz jeszcze pojawią się w tej części (milknie się przecież także nie bez powodu), na przykład w finalnych wersach Cysty: ulegamy krępującej erozji / ale wciąż jesteśmy / pamięcią o innym / żyjąc jedynie z wyjadania wspomnień / i przegryzania stropów. Niekończący się proces angażuje wielu (ponownie, jak w wielu wierszach Mute, podmiot zbiorowy), którzy z jednej strony żerują na innych, z drugiej utrzymują żywą pamięć o nich. Ten cichy bunt, odbywający się niemal między wersami, daje się wyrazić w powściągliwych słowach. Gdzie indziej czytamy: w tę i we w tę / baaardzo rytmicznie / mimicznie / jak pod ścianą płaczu / wte i wewte / zerwiemy je zanim… / kiedyś… to pewne. Kiedy nadejdzie to mityczne „kiedyś” – nie wiadomo. Wiadomo jednak, już wers dalej, co stwierdza, co widzi, co proponuje bądź proponować musi podmiot: spójrz: agencja powietrza w remoncie / będziemy więc sprzedawać się w skupieniu. Nic od siebie dodać nie chcę.
Po słowie o towarzyszących poezji Pawlika obrazkach wrócić trzeba będzie jeszcze do pierwszego – pominiętego wcześniej – utworu. Nie bez powodu określiłam te małe obrazki jako towarzyszące, a nie ilustrujące. Nie są one bowiem ani jednoznacznie związane z poezją, obok której są umieszczone, ani też jej nie komentują. Są czymś w rodzaju równoległej projekcji, dają chwilę na spojrzenie w wielkie zęby czy rzut oka na Style of life. Trochę szkoda, że w tak niewielkim zakresie zaistniał tu ich twórca, Marc Brunier-Mestas. Wydaje mi się to bowiem wyjątkowo ciekawe – współbieżna, choć nie ścisła, koegzystencja dwóch przestrzeni: słownej i wizualnej, nie tworząca złudzenia prostej przekładalności tych dwóch języków.
W Bez opamiętania – to ten omijany pierwszy utwór – transformując bajkę Jachowicza (nieśmiało zaznaczę, że to też okres romantyzmu), pisze Pawlik: Pan System był chory i leżał w łóżeczku. Dlaczego piszę o tym dopiero teraz? Bo zależało mi bardzo, aby deklarację niemal explicite wyrażoną odsunąć na dalszy plan. Nie oznacza to jednak, że utwór jest gorszy od innych, przeciwnie – we frazach Pan System Śniło mi się odstąpienie / Przerywaj mi zanim zacznę albo Pan System Pocić Pocić się Wychładzać / Przeprosić się Pawlik bardzo sprawnie i bardzo ciekawie pokazuje wobec czego, wobec jakich systemów, wobec których w jaki sposób, buntować się musi – i że nie bez powodu mottem tomiku uczynił zdanie Györgi Konráda: Pamięć to bunt. I teraz, drodzy państwo, proszę przeczytać na własną rękę całość od początku. Nie będzie łatwo, nie będzie lekko, ale warto.
Marcin Pawlik, Deklinacja Nic
Wydawnictwo Lokator
Magazyn Mrówkojad* - numer 51 Kraków