Gdyby to był film, a ja byłabym jego narratorką, tak opowiedziałabym tę historię... Na początku widz zobaczyłby kwadratową książkę, następnie kamera oddaliłaby się po to, by ująć wnętrze pokoju, w którym książka ta by się znajdowała. W pokoju byłyby też dwa koty i ruda dziewczyna, byłby wieczór. Dziewczyna postanowiłaby przeczytać parę stron przed snem. Wzięłaby do ręki książkę i przyglądałaby  się okładce, na której widniałoby równanie ze składowymi w postaci palców. Otworzyłaby książkę i przeczytałaby spis treści; książka miałaby 113 stron i składałoby się na nią sporo opowiadań. Byłaby dedykowana K.. „Ciekawe, kim jest K.”, pomyślałaby dziewczyna i zaczęłaby na głos przemyśliwać: „K jak Kasia – młoda barmanka; K. jak kocica Klementyna, współlokatorka pisarza; a może K. jak Ka – guru piszącego.” Wtedy zadzwoniłby telefon, dziewczyna odebrałaby i opowiedziała o K. i razem z rozmówcą stwierdziliby, że w sumie to ujmujące – d e d y k o w a ć, pewnie osoby wtajemniczone albo sam(a) K. siedzą teraz w  tramwaju i widząc kogoś, kto czyta książkę z palcami na okładce, uśmiechają się delikatnie do siebie samych. Po rozmowie telefonicznej dziewczyna wróciłaby do czytania, najazd kamery na tytuł pierwszego opowiadania: Malone pisze powieść. Usiadłaby wygodnie i zaczęłaby czytać, a widz, mając jej twarz tak blisko, jakby miał ją zaraz pocałować, czytałby z niej, czy opowiadanie, które śledzi, jest dobre, czy złe. Aktorka nie musiałaby grać wyraziście, uśmiechałaby się naturalnie, czytając, a po lekturze chrząknęłaby z tym samym półuśmiechem wyrażającym zadowolenie: „hmm”.
W tle plumkałaby jakaś muzyka, cicha, subtelna, a światło nocnej lampki rzucałoby kwadratowy cień na ścianę.

I wtedy stopklatka i  napisy początkowe: „Marcin Bałczewski. Malone”.

W drugiej scenie dziewczyna spotkałaby się ze znajomymi i, jak to w niezobowiązującej rozmowie, wspomniałaby, że czyta właśnie książkę, taką kwadratową, i właściwie nie wie, jak by tu ją opisać, ale bardzo chce się podzielić wrażeniami. Przedtem poszłaby więc zamówić kawę, żeby zyskać na czasie; scena, jak łatwo się domyślić, miałaby miejsce w kawiarni i, czekając przy barze na swoje zamówienie, dziewczyna przemyśliwałaby raz kolejny – tu glos z offu –  „o czym jest ta książka, i czy w ogóle to pytanie ma sens. Jest w niej sporo o ciele, o kawałkach ciał, o relacji mistrz-uczeń; jest bardzo błyskotliwie napisana, tak, jest zabawna, to na pewno,  może coś z niej zacytuję, np. Haluny; o, Haluny są dobre do cytowania znajomym”. Na przykład ten fragment (mógłby się pojawić jako zdjęcie z gazety, gdzieś w prawym górnym rogu ekranu):

paprykarz szczeciński

sposób przygotowania: otworzyć puszkę, wyjąć paprykarz, zjeść paprykarz, wyrzucić puszkę.

Opis działania: tak naprawdę, to składniki paprykarza szczecińskiego są jedną wielką zagadką, wiadomo, że ma silne działanie przeciwbólowe i przeciwzapalne. Jednak przewlekłe stosowanie może w przyszłości powodować choroby układu nerwowego.

„Miałem właśnie przerwę w pracy, niepostrzeżenie wyciągnąłem paprykarz i zacząłem go jeść. Po chwili zauważyłem, że na monitorze komputera pojawił się olbrzymi znaczek Microsoft Windows, który odbijał się od krawędzi ekranu. Po poruszeniu myszki znaczek zniknął. Wymiękłem”. (Jan W. 60 lat, pracownik fizyczny).

Dalej dziewczyna myślałaby: „Zacytuję, więc dopowiem jeszcze, że to książka, którą można czytać wielokrotnie, otwierać na którymkolwiek opowiadaniu i za każdym razem odkrywać w nim coś nowego; jest bowiem jakaś nieuchwytność w tekście Bałczewskiego, za którym biegnie się najpierw oczyma, później myślą, składa się znaczenia z  okruchów przepastnych zdań. A, no i warto by było dorzucić jakieś teoretyzujące zdanie dla wymagających intelektualistów wśród znajomych; może powiem, że autor eksperymentuje z formą, jest daleki od konwencjonalnych rozwiązań, szuka sobie właściwej ekspresji. Na koniec natomiast podsumuję od serca, że dla mnie ta książka to przede wszystkim dziennik tworzenia, spis wątpliwości związanych z każdą kreacją, notki o relacjach między autorem a jego dziełem, autorem a jego postaciami.”

Wtedy kawa w kadrze, 6 złotych na barze i bohaterka wróciłaby do znajomych, referując im swój monolog wewnętrzny. Scena ta byłaby nużąca i zapewne publiczność ziewałaby, dlatego film byłby krótkometrażowy i dobiegałby już zaraz końca.

Tramwaj pełen pasażerów. Dziewczyna siedziałaby z książka na kolanach i zasypiałaby, kołysana drganiami wagonu, ale raz po raz zrywałaby się, by sprawdzić, czy to jej przystanek, czy czas wysiadać, i wtedy właśnie, kiedy miałaby w pamięci niedawno przeczytane słowa z Malone,  wydawałoby jej się, że ludzie wokół mówią zdaniami z tej książki.

I tak na przykład babcia siedząca obok niej mogłaby powiedzieć:

Język polski powstał prawdopodobnie 13 lutego, a śnieg wtedy zaczął topnieć.

Dziewczyna wsiadająca akurat do tramwaju tłumaczyłaby koleżance wsiadającej wraz z nią:

Podobno embrion później narodzonego dziecka wchłania inne słabsze nienarodzone dzieci – embriony, podobno.

A starszy pan trzymający się jedną ręką dyndającego uchwytu, którego nikt oprócz niego nie sięgałby, mówiłby do żony przez telefon:

Aniec nie jest gestem ciała, a tym bardziej duszy. Istnieje on bezcieleśnie i bezdusznie. Ańczyć mogą jedynie istoty bez ciał oraz duszy.

A potem ruda dziewczyna zerwałaby się widząc swój przystanek i wymamrotałaby zdanie ze strony 54.:

Gdyby to był film, a ja byłabym jego narratorką, tak opowiedziałabym tę historię.

Na końcu zostałaby pewna cisza i brak stosownego słowa, jakiegoś hokus-pokus, czary mary, abrakadabra, innego zaklęcia.

Finis. Pojedyncze oklaski. Albo i nie. Zapaliłyby się światła.

Można by jeszcze dorzucić napisy końcowe jak z Gwiezdnych wojen, takie lecące w przestrzeń:

Zawsze znajdziesz jakiś sens, mimo że tak naprawdę go nie ma, zawsze odnajdziesz jakąś drogę, mimo że prowadzi ona donikąd

Może ktoś, wkładając kurtkę, przeczytałby je jeszcze.



Marcin Bałczewski, Malone
Wyd. Forma, 2010