Bardzo rzadko kwestia recepcji ma tak wielkie znaczenie, jak w przypadku losów twórczości Thomasa Bernharda w Polsce. Dzięki inscenizacjom Krystiana Lupy austriacki dramaturg i pisarz jest znany może najlepiej widzowi teatralnemu. Kalkwerk, Rodzeństwo czy Immanuel Kant na stałe trafiły już do historii, nie tylko przecież polskiego, teatru. Tym samym odbiór twórczości Bernharda, w specyficzny sposób zapośredniczony, jest z jednej strony zupełnie unikalny, z drugiej zaś może okazać się pułapką. Trudno bowiem, znając realizacje Lupy, mając w pamięci na trwałe ich aspekt wizualny, czytać Bernharda i nie poddać się sile interpretacji reżysera i jego zespołu. W przypadku Autobiografii problem będzie wyglądał jednak nieco inaczej – ten szczególny gatunek daje pole, by tak kolokwialnie rzec, większego manewru. Oczywiście warto pamiętać, że własnymi obsesjami i przekonaniami obciążał swoich bohaterów Bernhard niezwykle często, wydaje mi się jednak, że tu właśnie droga do odczytania nie wiedzie – a może raczej: nie musi wieść – przez teatr Lupy. Wada to czy zaleta – trudno orzec. Sądzę, że nawet jeśli (a ciążę już tu chyba ku małym konfesjom) kreacje Piotra Skiby czy Małgorzaty Hajewskiej-Krzysztofik fascynują czytelnika i silnie oddziałują na jego wyobraźnię, niekoniecznie będą się aktualizować w toku lektury. Nie chcę tym samym powiedzieć, że dotykamy Bernharda „bezpośrednio” (trzeba by wtedy poczynić zbędne chyba w tym kontekście wielokrotne zastrzeżenia dotyczące rozmaitych mediatyzacji i nieprzezroczystości), gdy czytamy Autobiografie. Wolałabym raczej stwierdzenie, że jesteśmy tego niebezpiecznie blisko.

Drugie, poprawione wydanie opowieści autobiograficznych to zdaniem wydawcy klucz do zrozumienia Thomasa Bernharda. Pomijając marketingowy walor takiego stwierdzenia, wypada chyba zgłosić kontrowersję. Otóż wydaje mi się, że po lekturze czy też w jej trakcie trudno mieć poczucie, jakoby uruchomiło się proces, który wieńczyć będzie pełne rozumienie – o zgrozo – autora. Po lekturze Autobiografii czuć można się raczej zmieszanym niż pewnym swej wiedzy, niemal ogłuszonym, nie zaś utwierdzonym w przekonaniach na temat autora. Pełen wściekłości strumień tekstu nie jest dzielony na akapity, co swoją drogą uważam za genialne rozwiązanie, idealnie odpowiadające temu, jak buduje swoje opowieści Bernhard. Trudno nie poddać się rytmowi, który wydaje mi się chwilami wręcz hipnotyczny – dzieje się to może przez serie powtórzeń, mnożenie synonimów, wzmacnianie kolejnych zdań i piętrzenie innych środków ekspresji. Właśnie powtórzenia – zarówno te dotyczące składni, jak i narracji – obsesyjnie powracające we wszystkich częściach tekstu, są dla mnie nie tylko znakiem wyborów stylistycznych i estetycznych autora, lecz także wyrazem bardzo silnych doświadczeń, które wymagają i domagają się takiego ukształtowania tekstu.
Jeśli Autobiografie to gatunkowo Bildungsroman, choć nie jestem w pełni przekonana, że to najlepsza klasyfikacja, to budowany na zasadzie spirali czy wręcz błędnego koła.

Najwyraźniej widoczne i najbardziej funkcjonalnie wykorzystywane na rozmaitych poziomach są powtórzenia w pierwszej części Autobiografii, zatytułowanej Przyczyna. Przypomnienie. To opowieść o tak bolesnych doświadczeniach okresu dorastania, że ich wypowiedzenie balansuje na granicy ekshibicjonizmu, samoponiżenia i zadawania sobie samemu gwałtu, aby do relacji się zmusić. Swoje życie w Salzburgu opisuje Bernhard bardzo specyficznie – pisze o ówczesnych doświadczeniach, wzmacniając je refleksjami narratora posiadającego głęboką wiedzę psychologiczną i społeczną. Rozpaczą i frustracją pisana opowieść konstruowana jest z punktu widzenia człowieka, który ma świadomość wielkiego znaczenia tego okresu dla jego późniejszego życia i duchowości. Kiedy pragnie bombardowania i jednocześnie doświadcza okrucieństw i brutalności wojny, dokonuje rozmaitych przewartościowań (najistotniejsze wydają mi się te związane z wizją rzeczywistości i jego w niej miejsca), a właściwie uświadamia sobie, że do nich dochodzi. Zniszczone miasto, kiedy mija pierwsza ambiwalentna fascynacja, skłania go do stwierdzenia: kiedy więc przechodzę w pobliżu dworca, widzę tych zmarłych i słyszę zrozpaczone głosy ich krewnych, i po dziś dzień jest zawsze w tym strasznym obrazie swąd spalonego mięsa zwierzęcego i ludzkiego. Wydarzenie na Fanny von Lehnerstrasse było doznaniem, które zraniło mnie boleśnie i zdecydowało o całym moim życiu. Przerażające rytuały, które wprowadza w życie chłopca na przykład babka, prowadząc go na cmentarze i do kostnicy, zmuszając do oglądania zmarłych na katafalkach, okazują się również bardzo istotne – fascynacja udziela mu się, potrafi on bez wahania wskazać ulubiony cmentarz, to na niego patrzy, gdy gra na skrzypcach.

Szkoła i internat to miejsca nieprawdopodobnej udręki chłopca, o których mówi w bardzo charakterystyczny  (dodatkowo autor wyróżnia w druku szczególne frazy – nie chcę tu jednak sugerować żadnej interpretacji) dla siebie sposób; pozwolę sobie na większy cytat:
Nowi wychowankowie internatu bali się teraz w najbliższym stopniu, ja tymczasem pogodziłem się z tym sadystycznym rytuałem dyscypliny, bolało mnie to wprawdzie jako osobę nim dotkniętą, ale nie działało na mnie niszcząco, unicestwiająco, bo przecież już byłem zniszczony i unicestwiony. Dostrzegałem w internacie niemal pełną zgodność między metodami karania stosowanymi przez reżym narodowosocjalistyczny a katolickimi metodami karania, tutaj, w katolickim internacie, w osobie prefekta znów mieliśmy do czynienia z Grünkranzem, jakkolwiek pod innym nazwiskiem i nie w oficerkach SA, tylko w czarnych, księżych trzewikach, nie w szarym czy brunatnym mundurze, ale w czarnej sutannie, i nie z lśniącymi zawsze naramiennikami, lecz w papierowych kołnierzykach (…).

Widoczne w tym fragmencie dwie wielkie kwestie, z którymi zmaga się w Autobiografiach Bernhard, czyli katolicyzm i narodowy socjalizm, nie są rozwiązywane w prosty sposób. Autor skupia się, jak mi się wydaje, głównie na ocenie czy obserwacji tego, jak we współczesnym mu społeczeństwie austriackim, którego swoją drogą nienawidzi do granic, traktowane są oba – trudno znaleźć odpowiednie określenie – „światopoglądy” i wydarzenia z nimi związane. Dziadek chłopca – najistotniejsza osoba w jego życiu – który ze wstrętem wypowiada się o katolicyzmie, wywiera wielki wpływ na autora Wymazywania. Bernhard mówi o zakłamaniu, hipokryzji społeczeństwa, które zarówno narodowy socjalizm, jak i katolicyzm przyjmuje bezrefleksyjnie. Oba systemy uważa za choroby umysłowe, zakaźne, na które sam jest uodporniony. Co może ważniejsze – do pasji doprowadza go to, jak odnoszą się Austriacy do swojej przeszłości. Przemilczając, zamiatając pod dywan swoje historyczne winy, upajają się przeciętnością, małomiasteczkowością i samozadowoleniem, eliminując jednocześnie jednostki wybitne, artystów lub choćby tych, którzy ośmielą się myśleć inaczej niż pogardzana przez Bernharda większość.

Nadużywany chwilami patos może nieco drażnić czytelnika. Na wielu poziomach lektura Autobiografii jest niezwykle trudna, wyczerpująca – tak, jak może wyczerpywać książka – i narzucająca apodyktycznie światopogląd autora. Jednak przy tak ciężkim literackim orężu trudno spodziewać się innego efektu – diagnozy Bernharda są świadomie jednostronne, świadomie prezentowane w najwyższych rejestrach emocjonalnych. Równie świadomie występuje w nich on przeciwko sobie. Samobójstwo i nieustanne procesy samozniszczenia, które urastają do obsesji, dopełniają tego obrazu. Bernhard pisze na przykład: Tylko dlatego zdolny jestem istnieć, że przeciwstawiam się sobie i faktycznie jestem zawsze przeciw sobie. Sięga w Autobiografiach najgłębszych i najtrudniejszych doświadczeń – próbując je wypowiedzieć, dać im wyraz w możliwie  adekwatny sposób, nie może być powściągliwy, oszczędny w środkach wyrazu.

Pożywką dla czytelników zainteresowanych psychoanalityczną lekturą będą niewątpliwie opisy rodziny chłopca – nieobecny, niemożliwy do odnalezienia ojciec, niezwykle wpływowy dziadek, chora matka, jej mąż, który nosi inne niż chłopiec nazwisko, a także pozostali krewni tworzą sieć relacji, wobec której trudno jednoznacznie się ustosunkować. Bardzo dużą część książki zajmuje opis wykańczającej choroby, którą przechodzi kilkunastolatek, podczas gdy jego matka w bólach umiera na raka. I znów: ból, cierpienie, ucieczki, cierpienie, rozważanie samobójstwa, cierpienie, chwile nadziei, cierpienie. Chłopiec leży w tak zwanym pokoju śmierci i, co może najbardziej przerażające, przyzwyczaja się do tego, odkrywa, że nie jest to najgorsza z możliwych pozycja. W niewielkich fragmentach, w których przebijają się myśli pełne nadziei, Bernhard myśli o muzyce. Ten jakże istotny dla niego aspekt życia nie przystaje, mogłoby się wydawać, do całej reszty doświadczenia. A jednak – muzyka, a szczególnie śpiew (wcześniej gra na skrzypcach, z której musi w pewnym momencie zrezygnować) to ważniejsze niż można by się spodziewać elementy jego życia. Bernhard wielokrotnie powołuje się na Montaigne’a – zarówno wtedy, gdy mówi o fascynacjach dziedziczonych po ukochanym dziadku, jak i przy okazji wprowadzania autotematycznych refleksji. Wydaje mi się, że warto podczas lektury także na to zwrócić uwagę – na tylko pozornie mniej istotne doświadczenia, nieporównywalne do tych formacyjnych, a jednak decydujące często o tym, jak autor postrzega rzeczywistość.

Kiedy Bernhard rozpoczyna pracę w sklepie – odkrywa, że jest użyteczny i daje mu to wiele satysfakcji. Izolujący się coraz bardziej dziadek jest drugim biegunem jego świata. Między pragnieniem umiejscowienia się w społeczeństwie, lecz nie tym, które obserwuje na co dzień, a swoistym eskapizmem oscylują Autobiografie. Największe wrażenie robią niewątpliwie pierwsze ich części – siła, z jaką oddziałują na czytelnika, jest nieprawdopodobna. Efekt, który siłą rzeczy zmniejsza się w toku lektury, nie osłabia jednak wydźwięku dzieła Bernharda. Rozważanie własnej klęski, tego, czym się stał, czym stać się nie może i jak bardzo ciążą mu rozmaite sprawy, bywa chwilami niemal histeryczne. Nie jestem przekonana, czy można w tym przypadku czynić z tego zarzut wobec książki. Bezbłędnie wytrąca ona bowiem z samozadowolenia, spokoju ducha i sumienia, pewności, że rzeczywistość nie odciska się na jednostce i nie miażdży jej, mimo iż automatycznie przyjmowana jest przez – zawsze obrzydliwą dla Bernharda – większość. Myślę, że to książka, która ze wszech miar zasługuje na uwagę współczesnego czytelnika. Może nawet szczególnie współczesnego.


Thoman Bernhard, Autobiografie
przeł. Sława Lisiecka
Czarne, 2011