AUTOR, AUTOR
Raja Shehadeh (ur. w 1951 r. w Jaffie) to palestyński pisarz i prawnik, jeden z twórców organizacji praw człowieka Al-Hak (Prawda). Jest autorem wielu książek na temat prawa międzynarodowego, praw człowieka i Środkowego Wschodu. Mieszka w Ramallah. Za Palestyńskie wędrówki otrzymał w 2008 roku Nagrodę Orwella.
FRAGMENT POWIEŚCI
SARHA WYOBRAŻONA
Wadi Dalb
(…)
Znalazłem się zupełnie sam w krainie, która mogła niegdyś przypominać strony Abu Amina. Wysoko na wzniesieniu stała zielona sosna, w pobliżu płynął strumień, a obok rozciągał się wypielęgnowany sad. Moja dusza odżyła. Wspomnienie Abu Amina i jego jakże innych czasów dodało mi sił. Miałem zamiar bez względu na wszystko cieszyć się swoją wędrówką po wzgórzach. Szedłem szlakiem, który odnalazłem bez trudu, w kierunku południowym, cały czas pod górę, aż do ‘rak al-Chanuk, skarpy wznoszącej się nad Wadi Dalb. Wysokość skarpy przyprawiała o zawrót głowy, więc nie zdecydowałem się po niej zejść. Kontynuowałem marsz na północ, aż doszedłem do żlebu i znalazłem szlak, który był stromy, ale za to wspaniały, za sprawą otwierającego się w dole widoku doliny z szerokim pasem zieleni i migoczącą w przedpołudniowym blasku wstęgą wody. Nie mogłem się nadziwić, jak niezwykłym fenomenem jest w tych pustynnych wzgórzach zielona dolina. Ogarnęła mnie wielka radość; prawie biegiem puściłem się w dół ścieżki, ale po chwili, przypomniawszy sobie o swoich stawach kolanowych, zwolniłem kroku. Czułem się wystarczająco bezpieczny na tym szlaku i zamierzałem na nim pozostać, aż dojdę do pól uprawnych na południowy wschód od Ajn Kenja.
Doszedłszy do strumienia, zorientowałem się, że jest tu ktoś jeszcze. Zerknąłem kątem oka. Starałem się nie patrzyć wprost na nieznajomego, żeby nie dać mu pretekstu do zakłócenia mi spokoju. Wiedziałem jednak, że tam jest, i że to izraelski osadnik.
Po chwili poczułem mocny, niecodzienny zapach: haszysz, zmieszany z jakąś inną, silną substancją, której nie umiałem zidentyfikować. Podszedłem bliżej; osadnik przygotowywał właśnie nargile (fajkę wodną) na płaskiej skale nad samym potokiem. Moje niespodziewane wtargnięcie w jego prywatną przestrzeń tak go zaskoczyło, że zamarł w bezruchu. Musiał zdawać sobie sprawę, że wiem, iż proceder ten jest nielegalny. Nie mógł wiedzieć od razu, kim jestem: może Izraelczykiem, stróżem prawa, kimś, kto mógł go zaaresztować za palenie zakazanego zielska. Ale oczywiście to on uosabiał prawo i to on miał władzę. I broń. A osadnik może bezkarnie strzelać do Palestyńczyka.
Przyjrzałem się uważnie jego twarzy: była pociągła, z wydatnym nosem i życzliwymi, inteligentnymi oczami. Chłopak miał długie, proste brązowe włosy sięgające ramion, spływające po obu stronach jego głowy niczym chusta. Tak jak przypuszczałem, był izraelskim osadnikiem. Ale nie chciałem go osądzać. Chciałem ruszyć dalej. Bez słowa skupiłem się na wynajdywaniu kamieni, po których najdogodniej mógłbym przeprawić się przez potok. Byłem już prawie po drugiej stronie, kiedy usłyszałem, jak woła po hebrajsku:
– Kapelusz! Spadł panu kapelusz!
Miał łagodny, uprzejmy głos, a mimo to zaskoczyło mnie, że mnie zagadnął. Jakoś się tego nie spodziewałem, miałem nadzieję przemknąć niezauważony i nic niewidzący, pochłonięty własnymi sprawami. Ale nie było mi to pisane. Już nie, nie na palestyńskich wzgórzach wiosną 2006 roku.
Mój kapelusz odpływał żwawo z nurtem strumienia. Przykucnąłem, żeby go chwycić, ale oczywiście mi się nie udało. Widziałem, jak unosi się na wodzie i podskakuje na kamieniach. Izraelczyk pobiegł za nią. Był młodszy i zwinniejszy ode mnie, więc złapał go migiem. Stanął i wyciągnął go w moją stronę. Moje spojrzenie powędrowało od kapelusza do skały, na której postawił nargile i o którą oparł też swój karabin. Jego spojrzenie podążyło za moim; widziałem, jak sztywnieje, ewidentnie próbując zdecydować, czy podbiec do karabinu, czy oddać mi kapelusz. Nie drgnąłem. Byłem ciekaw, co wybierze. Nie mógł wiedzieć, czy jestem Palestyńczykiem czy Izraelczykiem. Zagadnąłem po angielsku:
– Ten twój karabin, oparty tak o skałę, jest tutaj nie na miejscu, nie uważasz?
Nie odezwał się. Może nie zrozumiał mojego angielskiego. Wyraziłem to samo nieco inaczej:
– Ten piękny dzień i karabin nie pasują do siebie.
Odezwał się po krótkim milczeniu. Wydawał się niemal skruszony, co rzadko zdarza się Izraelczykom.
– Wiem, ale muszę go nosić – powiedział.
– Skąd przyszedłeś?
– Z góry.
– Z Dolewu?
– Tak.
– Mieszkasz tam?
– Tak.
Spojrzałem znacząco na nargile.
– Często tu przychodzisz? – zapytałem. Zastanawiałem się, czy często ucieka z domu, żeby jarać w samotności, i czy nasze wzgórza służą teraz za schronienie dla młodych izraelskich osadników oddających się nałogom.
– To moje ulubione miejsce – wyjaśnił.
Oczywiście, pomyślałem. Doskonała kryjówka. Widziałem, że młody człowiek chce się mnie jak najprędzej pozbyć, by móc podjąć przerwane przygotowania do zapalenia fajki.
– Nie boisz się przychodzić tutaj sam?
– A czego miałbym się bać? Nikomu nic złego nie zrobiłem.
Nic złego, pomyślałem, oprócz tego, że on i jego naród ukradli nam ziemię i od dawna systematycznie rujnowali nam życie.
– To po co nosisz broń?
– Bo mi każą.
– To chyba bardzo wygodne, mieszkać tak blisko doliny.
– Przychodzę tutaj, żeby pobyć sam – odparł dość uszczypliwie.
Złapałem aluzję, lecz nie miałem zamiaru odejść i zostawić go w spokoju, nie dowiedziawszy się paru rzeczy od tego niemile widzianego sąsiada.
– Urodziłeś się w Dolewie?
– Nie, ale moi rodzice przeprowadzili się tutaj, jak miałem pięć lat.
– To znaczy kiedy?
– W 1986.
– Służysz jeszcze w wojsku?
– Skończyłem służbę. Jestem strażakiem.
– Dolew to mała społeczność. Chyba nie ma tam zbyt wielu pożarów.
– Pracuję w strefie przemysłowej Lod. A pan? Skąd pan jest?
Myślałem, żeby dać mu nieokreśloną odpowiedź, którą Rema dała osadnikom w Wadi Kelt: „Stąd”, ale zdecydowałem, że powiem mu prawdę. – Z Ramallah – odpowiedziałem.
– Przypuszczałem, że jest pan Arabem, ale nie byłem pewien. Arabowie nie spacerują.
– Skąd wiesz? Masz wielu znajomych Arabów?
– Nie, ani jednego.
– To skąd taki wniosek?
– Z obserwacji. Nigdy nie widziałem, żeby ludzie ze wsi chodzili na spacery albo siedzieli nad wodą.
– Może dlatego, że się boją?
– Czego?
– Na przykład ciebie.
– Mnie?
– A nie masz przy sobie karabinu?
– Wolałbym nie mieć. Ciąży mi, dosłownie i w przenośni. Ale jak już powiedziałem, nie mam wyjścia.
Nie mogłem się powstrzymać i głosem pełnym sarkazmu głosem odparłem: „Pewnie, że nie masz”, ale niemal od razu tego pożałowałem. Dążyłem do sprzeczki, mimo że nie miałem odwagi ani chęci się w nią wdawać.
– O co panu chodzi? – odgryzł się.
– Musisz przecież chronić ziemię, którą nam zabraliście – powiedziałem rzeczowym tonem, pogodzony z tym, co zaraz nastąpi.
– Nikomu nie zabraliśmy żadnej ziemi. Dolew jest wybudowany wyłącznie na gruntach publicznych.
– Zakładając, że tak jest, dlaczego tylko wy macie z nich korzystać?
– Bo nam je obiecano. Cały Erec Israel jest nasz.
– A gdzie my mamy mieszkać?
– Macie wasze miejsce, my mamy swoje.
– Ale wy się stale rozrastacie i zabieracie coraz więcej ziemi. Nie mamy gdzie zbudować swojego państwa.
– A po co wam jeszcze jedno państwo? Wy, Arabowie, macie ich już dwadzieścia jeden. A my tylko jedno.
Zdałem sobie sprawę, że chcę odejść. Uciec. Wędrować dalej. Nie chciałem usłyszeć nic więcej. W co ja się wplątałem? Ten młody człowiek wchłonął oficjalną propagandę i powtarzał ją jak papuga. Po co psuć sobie wędrówkę słuchaniem tych bzdurnych sloganów?
– Nie umiesz myśleć samodzielnie?! – nie wytrzymałem. Zbeształem chłopaka mimo postanowienia, że nie wdam się w kłótnię. – Czy ty potrafisz tylko powtarzać to, co ci wbito do głowy?
Popatrzył na mnie z buńczuczną miną, ewidentnie wstrząśnięty. Jego cierpliwość się wyczerpała. To dobrze – ucieszyłem się – może wreszcie zdobędzie się na jakieś autentyczne emocje i uczciwe myślenie.
– Czy pan wie, że ziemia, na której pan stoi, została ogłoszona rezerwatem przyrody? Chronimy to miejsce. Gdyby nie my, popadłoby w ruinę. Jako pieszy wędrowiec, powinien pan to docenić.
Nie do wiary.
– Wy chronicie naszą ziemię, tak? Kopanie autostrad i wylewanie betonu pod fundamenty osiedli nazywasz ochroną krajobrazu?
– Nikomu nie wolno tu już nic budować. Ani niszczyć ścieżek, ani zrywać polnych kwiatów. Bez tych regulacji to piękne miejsce byłoby w strasznym stanie.
– Powiedzieć ci, jak wyglądało, kiedy był tu prawdziwy park krajobrazowy? Zanim przyszliście i wszystko zepsuliście? Jak okiem sięgnąć, nie było żadnych nowych budynków, nie było słychać samochodów. Widywało się tylko jelenie skaczące po tarasowych wzgórzach, zające, lisy, szakale i kwietne dywany. Wtedy to był rezerwat. Zachowany niemal w takim samym stanie od setek lat.
– Nic nie może pozostać nietknięte przez setki lat. Postęp jest nieunikniony. Powinniście byli zrobić to samo, co my. Tylko że wam brakowało materiałów i środków technicznych, żeby podłączyć te odludzia do sieci energetycznej, dostarczyć im wodę i prąd. Niech pan popatrzy na swoich rodaków z tej wsi. Oni ciągle muszą chodzić po wodę do źródła. Widzę, jak wloką się co rano z tymi ciężkimi wiadrami. To musi być koszmar, żyć bez bieżącej wody. I niech pan popatrzy na miejsca, gdzie wasi przychodzą na pikniki, trochę dalej w górę strumienia. To śmietniska. Wala się tam pełno plastikowych siatek, jednorazowych talerzy i kubków, kostek z kurczaka i innych pozostałości po imprezach. Brakuje wam wiedzy i dyscypliny. Planowanie i egzekwowanie prawa zostawcie nam. Stworzyliśmy wiele miast i miasteczek w kompletnej dziczy. Tel Awiw zbudowano na wydmach piaskowych, a niech pan popatrzy, jak dziś tętni życiem. To samo czeka ten rejon.
– Uchowaj Boże.
– Kocham te wzgórza nie mniej niż pan. Tutaj się wychowałem. Widoki i zapachy tego miejsca są dla mnie święte, są częścią mnie. Nigdzie indziej nie potrafię być szczęśliwy. Za każdym razem, kiedy stąd wyjeżdżam, nie mogę się doczekać powrotu. To mój dom.
– Jak nazywacie ten ued?
– Wadi Dolew.
– A źródło?
– Ajn Dolew.
– Od drzewa platanowego. W waszym języku to Dolew, my mówimy Dalb.
– Prawda, że wiosną jest fantastyczny?
– Szczególnie ten, to prawda.
– W tym roku było wyjątkowo dużo wody.
– W tej części kraju to ewenement.
– I bardzo tu spokojnie.
– To też ewenement.
– Dokąd się pan wybiera?
– W żadne konkretne miejsce. Przyszedłem zobaczyć, co się dzieje w dolinie. Nie wędrowałem od dłuższego czasu.
– Ja też uwielbiam piesze wycieczki. Dużo chodzę po tej okolicy.
Wstrzymałem oddech. Chciałem obrzucić go wszystkimi znanymi mi przekleństwami: Ty… Ty… zabrałeś mój kraj, a teraz przechadzasz się po nim jako pan i władca, a mnie wyznaczasz kilka ścieżek, którymi przemykam jak złodziej. Lecz tym razem ugryzłem się w język.
– Ugasiłbyś pożar w Ramallah? – zapytałem.
– Macie swoich strażaków.
– A gdyby nie dawali sobie rady i wezwali was?
– A dałby mi pan gwarancję, że nie zostalibyśmy zlinczowani?
– Tak się składa, że nie jesteśmy dzikusami. Mógłbyś się o tym przekonać, gdybyś nas odwiedził. Byłeś kiedyś w Ramallah? To tylko parę minut drogi samochodem.
– Nie, w dorosłym życiu nie.
– A w dzieciństwie?
– Byłem. Przejeżdżaliśmy przez miasto w drodze do szkoły w Bajt El. Ale kompletnie nic z tego nie pamiętam. Oprócz tego, że raz rzucali w nas kamieniami. Nie zapomnę tej zaciętej, strasznej twarzy Araba, który rzucił w nas kamieniem. Cały zakutany, widać było tylko oczy. Walnął tym kamieniem z takim gniewem i nienawiścią, to się czuło w sile, z jaką uderzył w szkło. Szyba nie pękła, nikomu z nas nie stała się krzywda, ale ten kamień zniszczył coś we mnie, chyba na zawsze. To dużo gorsze, niż gdyby odłamki zraniły mnie fizycznie. Rany by się zagoiły. Tak strasznie się bałem. Płakałem całą drogę do szkoły. Nie z powodu tego, co myśleli sobie nasi nauczyciele, nie z powodu kamienia, tylko dlatego, że nie byłem w stanie pojąć, dlaczego Arabowie tak nas nienawidzą. Potem w szkole zapytałem o to nauczycielkę.
– I co ci powiedziała?
– „Bo to źli ludzie” – powiedziała – „którzy nienawidzą Żydów. Właśnie dlatego musimy być silni: żeby móc się bronić”.
– Dalej tak myślisz?
– Bardzo rzadko mam do czynienia z Arabami. Mamy teraz swoje drogi.
– Na przykład drogę przez dolinę?
– Nie. Tej już nie używamy.
– Przekopaliście nasze wzgórza na darmo?
– Budowa dróg to postęp, nie destrukcja.
Gdyby tylko wiedział, co znaczył dla mnie fakt istnienia tej drogi, używanej teraz przez wojsko. Nie zamierzałem mu tego uświadamiać. Wątpię, czy by zrozumiał.
– Mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę, iż wasza obecność tutaj oznacza wieczną wojnę.
– Dlaczego?
- Ponieważ zabraliście nam ziemię i nie chcecie nawet uznać tego faktu.
– Załóżmy, że ją wam oddamy: jaką mamy gwarancję, że nie zażądacie zwrotu Jaffy i Hajfy?
– A prawo międzynarodowe?
– Prawo międzynarodowe jest dla słabych.
– Prawo międzynarodowe należy do lepszego, bardziej cywilizowanego świata.
– Służyłem w armii trzy lata. Będę bronił wszystkiego, o co walczyła moja rodzina. Była wojna, wygraliśmy ją. Nasza obecność tutaj to fakt, z którym musicie się pogodzić. Mój dziadek zginął w wojnie o niepodległość.
– A spod czyjej władzy chcieliście się wyzwolić?
– Brytyjczyków.
– Ale oni przyjechali zabrać nam nasz kraj i przekazać go wam. Nie czytałeś warunków sprawowania mandatu?
– Narzucali nam różne restrykcje. Nie pozwolili na napływ imigrantów. Chcieli nam dać tylko malutki skrawek kraju. Izrael nie miał szans stać się realnym państwem. Musieliśmy wziąć sprawy w swoje ręce i zrobić tak, żebyśmy mogli przyjąć tutaj każdego Żyda z każdego miejsca na świecie i żeby nikt nam nie dyktował, co nam wolno, a czego nie.
– Zapłacicie odszkodowania za grunty, które zabraliście w czterdziestym ósmym?
– Jeśli wy zapłacicie za żydowskie straty w Kairze, Bagdadzie i Jemenie.
– A co mamy wspólnego z Egiptem, Irakiem i Jemenem? Zwróćcie się z tym do nich. To odrębne kraje. Każdemu, kogo pozbawiono ziemi, należy się odszkodowanie, ale nie możesz łączyć tych dwóch spraw.
– A to nie Arabowie?
– Powtarzasz tylko to, co wtłoczono ci do głowy. Gdybyś chwilę się zastanowił, zdałbyś sobie sprawę, jakie to absurdalne. Powiedzmy, że zgodzimy się na to, byście zatrzymali swoje osiedla. Zgodzicie się pozostać w obrębie obszarów zabudowanych?
– Chcecie nas pozamykać w gettach w naszym własnym kraju. Już to przerabialiśmy, w Europie. Nigdy więcej.
– W takim razie, jeśli chcecie rozprzestrzenić się po całym kraju, to czy pozwolicie nam kupować albo wynajmować mieszkania w waszych osiedlach?
– Nie. To są obszary przeznaczone dla Żydów.
– Załóżmy, że wasze osiedla są zbudowane na – jak to nazywacie – gruntach publicznych, nie prywatnych. Który naród zgodziłby się na to, aby wykrawano obszary jego kraju i przekazywano je innemu narodowi, a jemu samemu nie pozwalano nawet ich współużytkować?
– Ale wy nie jesteście narodem. Nigdy nawet nie mieliście własnego rządu.
– Za chwilę powtórzysz słynne zdanie Goldy Meir, że nie ma żadnych Palestyńczyków.
– Nie no, tego nie powiedziałem. Wiem, że jesteście, bo widzę, że pan przede mną stoi i wiem, że nie jest pan Izraelczykiem. Co do tego nie ma wątpliwości. Ale nie istniejecie, nigdy nie istnieliście w Erec Israel jako naród.
– A wy tak?
– Tak, mieliśmy swoje królestwo, właśnie tutaj, w Judei.
– To było przeszło trzy tysiące lat temu.
– I co z tego?
– To, że z wyjątkiem małych społeczności w Jerozolimie i Hebronie od tamtego czasu na Zachodnim Brzegu nie mieszkali żadni Żydzi. Kraj w przeważającej części stale zamieszkują Arabowie. Czy to nie ma dla ciebie żadnego znaczenia?
– Powrót na własną ziemię zabrał Żydom trzy tysiące lat. To jedyny kraj, jaki mamy. A wy chcecie, żebyśmy się go zrzekli?
– Chcecie całego kraju dla siebie i nawet nie jesteście gotowi się nim podzielić. Nie uważasz, że to dyskryminacja?
– Jaka dyskryminacja? Co jest złego w tym, co robimy? Chcecie spacerować? Utworzyliśmy parki narodowe, gdzie nikomu nie wolno budować, ani Arabom, ani Żydom. Możecie cieszyć się tymi miejscami razem z nami.
– Nie mogę się nimi cieszyć, od kiedy się tu wprowadziliście. Boję się, że będą do mnie strzelać albo mnie aresztują. Kiedyś to miejsce było jak rajski ogród, przy każdym źródełku stał domek z zadbanym ogrodem. Mały, niepozorny domek, zbudowany bez użycia betonu.
– A potem Żydzi zakradli się jak wąż do Raju i zburzyli idyllę. Wszystkiemu jesteśmy winni my, co? Mniejsza o to. Wyciągnęliśmy naukę z naszej długiej, zawikłanej przeszłości. Nie potrzebujemy waszej akceptacji, żeby egzystować na tej ziemi. Już dawno zrozumieliśmy, że jeśli mamy przetrwać, musimy być silni.
Niewiele pozostawało do powiedzenia. Ale podjąłem jeszcze jedną, ostatnią próbę uświadomienia mu, co wyczyniają z tą ziemią ci, którzy rzekomo ją kochają:
– Jeśli tak dalej pójdzie, obudzimy się w kraju, który będzie poprzecinany drogami wzdłuż i wszerz. Mam taką wizję: wszyscy jeździmy w kółko. Czy nazwiemy ten kraj Izraelem czy Palestyną, niedługo stanie się on jednym wielkim betonowym labiryntem.
Milczał. Ciągle trzymał w ręku mój mokry kapelusz. Staliśmy wyprostowani.
– Mógłbyś mi oddać kapelusz? – zapytałem. – Muszę już iść.
Postąpił krok naprzód. Wyciągnąłem rękę i wziąłem kapelusz, odwróciłem się i ruszyłem z miejsca. Czułem za sobą obecność tego osadnika i jego karabinu. Po chwili usłyszałem, jak woła, żebym się zatrzymał. Miałem poczucie, że to bardziej rozkaz, do którego egzekwowania uprawniało go prawo, jego prawo. Bałem się, co z tego wyniknie, lecz kiedy się obróciłem, zdałem sobie sprawę, że nie próbuje mnie wystraszyć. Wskazywał gestem na nargile.
– Zapali pan ze mną? – zapytał.
Jego propozycja kompletnie zbiła mnie z tropu, ale wiedziałem z doświadczenia, że często najlepiej zadziałać zgodnie ze swoim pierwszym impulsem, a w tym wypadku intuicja podpowiadała, bym skorzystał z zaproszenia.
Znalazłem sobie wygodny kamień i wyciągnąłem nogi ku wodzie, obok młodego osadnika, nad brzegiem potoku, który nazywamy tą samą nazwą, od tego samego gatunku drzewa, tylko inaczej ją wymawiamy, i przyjąłem nargile.
Mocne. Kiedy narkotyk zaczął działać, wróciła do mnie fala wspomnień z innej sarhy po tych samych wzgórzach. Wędrowałem o zmroku po Wadi al-Warda z moim przyjacielem Biszarą. Usiedliśmy na skałach nad Ajn al-Lauza, poniżej skały porośniętej cyklamenami, niedaleko od miejsca, gdzie siedziałem teraz. Mieliśmy za sobą długą, satysfakcjonującą wędrówkę i odpoczywaliśmy przed wyruszeniem w drogę powrotną. Słońce zachodziło za horyzont, cienie rzucane przez głazy wydłużały się i gęstniały. Kolory zmieniały się, przeobrażając tak dobrze znane nam wzgórza w mały, wyciszony świat, który należał tylko do nas. Wtem jednak w naszym polu widzenia pojawił się, niczym zapowiedź nadciągającej apokalipsy, jakiś mały człowieczek. Stawiał długie, rozmyślne kroki, jakby dokonywał pomiarów. W chwilowym przebłysku wyobraziłem sobie najgorsze, tknęło mnie przeczucie czekającej nasze wzgórza straszliwej przyszłości. Niedługo potem rozpoczęły się prace przy budowie drogi dojazdowej łączącej Dolew z Bajt El, która biegła dokładnie wzdłuż trasy przemierzonej wówczas przez tego człowieka. Pracował zapewne dla arabskiego podwykonawcy, który realizował budowę na zlecenie osadników. Od tamtej pory wzgórza już nigdy nie były takie same.
Przekazywaliśmy sobie ustnik, a woda gulgotała, przepuszczając dym. Zaciągałem się i chłonąłem delikatny szmer mknącego między skałami strumienia, śpiew ptaków i wszystkie dźwięki i obrazy, których kiedyś do siebie nie dopuszczałem. Ogarnęły mnie wyrzuty sumienia – dobrowolnie dzieliłem te wzgórza z osadnikiem – ale zaraz pomyślałem: to są ciągle moje wzgórza, bez względu na sytuację. Należą też do każdego, kto potrafi docenić ich piękno. Jeśli odmówię sobie cieszenia się nimi teraz, mogę nigdy nie zaznać sarhy, która od dawna była moim marzeniem. Jak rzekł arabski poeta, którego zgromiono za picie wina po tym, jak jego ojciec został zamordowany: Al jaum chmar wa ghadan imr („Wino dzisiaj; jutro też jest dzień”).
Uchodziło ze mnie całe napięcie, niepokój w związku z wejściem do strefy C i realną możliwością napotkania żołnierzy lub osadników, ryzykiem zostania postrzelonym albo zabłądzenia. Z każdym pociągnięciem z nargili wracałem do siebie, do wizji kraju sprzed czasów, zanim tortury i prześladowania dosięgły każdy jego pagórek, każde łożysko rzeki i skałę, a wraz z nimi nas, jego mieszkańców.
Ten chłopak to wirtuoz w przygotowywaniu dobrych nargili, pomyślałem. Ma talent.
– Co to takiego? – zapytałem.
– Opiumowany haszysz.
Byłem świadomy nadciągającej tragedii i wojny, która czekała nas obu, mnie, palestyńskiego Araba i jego, izraelskiego Żyda, ale na razie mogliśmy siedzieć, odpoczywać i palić, zjednoczeni przynajmniej na chwilę naszą miłością do tej ziemi. Z oddali dobiegały odgłosy wystrzałów, które wprawiały nas obu w drżenie. – Wasi czy nasi? – zapytałem. Skąd mogliśmy wiedzieć? Zignorowaliśmy je i przez chwilę jedynym dźwiękiem, który słyszeliśmy, było kojące bulgotanie nargili i delikatny szmer drogocennej wody opływającej skały.
Premiera: 7 kwietnia 2011
Raja Shehadeh, Palestyńskie wędrówki. Zapiski o znikającym krajobrazie
Tytuł oryginału: Palestinian Walks
Tłum. Anna Sak
Liczba stron: 280
Oprawa: twarda
Wymiary: 130x210
ISBN: 978-83-62376-05-6
Wydawnictwo Karakter