Intryga jest raczej prosta. Riziero przybywa do Rzymu na zaproszenie swojego starszego brata, który załatwił mu posadę w urzędzie zajmującym się finansami Państwa Kościelnego. Początkowo nic szczególnego się nie dzieje, akcja rozwija się leniwie. Riziero bawi się na miejscowych balach, wdaje się w romanse, zaprzyjaźnia się z ulicznym złodziejaszkiem, który wcześniej próbował go okraść (oczywiście nie udało mu się to, gdyż nasz bohater jest nie tylko ponadprzeciętnym kochankiem, także jako biegacz ma niezwykłe osiągnięcia) – scenki obyczajowe z XVIII-wiecznego Rzymu.
Powieść Battistellego oparta jest przede wszystkim na postaci głównego bohatera i jego przygodach, jednak w trakcie lektury ten młody awanturnik zaczyna irytować i drażnić. Jak się rzekło, posiada on niezwykle szeroki wachlarz umiejętności i talentów, na tyle szeroki, że pozazdrościłby mu go niejeden superbohater. Niczym katolicki James Bond galopuje na koniu na złamanie karku, ze zręcznością godną akrobaty wspina się po dachach kościołów, postrzelony w ramię, z uciętym (niemalże) uchem, otrzepuje się tylko i rusza dalej. Do tego włada szpadą z podobną maestrią jak swoim przyrodzeniem. Jakby tego było mało, jest jeszcze wytrawnym lwem salonowym, zna się ze wszystkimi, uwielbia go arystokracja, ale także prosty lud (oczywiście nie byłby sobą, gdyby nie uwiódł atrakcyjnej siostry swojego sługi). Swoją charyzmą i sprytem wkupuje się nawet w łaski florenckiej masonerii.
Wszystko to na 230 stronach – trochę tego za dużo i nie chodzi tu oczywiście o brak prawdopodobieństwa, lecz o niezręczność konstrukcji postaci. Powieść szybko staje się nudna i przewidywalna, gdyż nie sposób wyobrazić sobie przeszkody, z którą nie poradziłby sobie nasz bohater. Poza tym nie można budować fabuły złożonej w połowie ze zwrotów akcji – to naprawdę po jakimś czasie staje się męczące. Do tego Riziero jest najzwyczajniej w świecie irytujący: pewny siebie, buńczuczny maczo z domieszką mizoginii – ciężko nie dostrzec jego podobieństwa do postaci z naszej rodzimej prawicowej prozy drugiej kategorii. Na marginesie – równie trudno nie zauważyć prawicowych ciągot samego autora, ale to osobny temat.
Można to wszystko wybaczyć, przy odpowiednio dużej dawce dobrej woli da się nawet polubić Riziera (ostatecznie miewa swoje momenty i nie jest całkiem pozbawiony uroku). Jednakże nie można Battistellemu darować stylu, który często ociera się wręcz o groteskę. Język Konklawe najeżony jest karkołomnymi niedorzecznościami, jak na przykład takie zdanie: Zbliżył się do łoża i członkiem dotknął lekko jej ud, jak myśliwy, który piką sprawdza reakcję zranionego dzika. Być może to kwestia tłumaczenia, jednak zdaje się, że autor momentami nie panuje nad swoimi metaforami i porównaniami. Nie najlepiej też wypadają dialogi, sprawiają wrażenie drewnianych i schematycznych, a ich rola sprowadza się ostatecznie do tego, że co kilkadziesiąt stron któryś z bohaterów streszcza dotychczasowe wydarzenia (aby nawet mniej rozgarnięty czytelnik orientował się, z kim i dlaczego aktualnie Riziero pojedynkuje się bądź uprawia seks).
Całość kończy się oczywiście szczęśliwie, jako że kryzys w Kościele został zażegnany. Źli grzesznicy, którzy chcieli dokonać świętokupstwa, zostali należycie ukarani. Oczywiście tylko tymczasowo, gdyż zło czai się nadal. Konklawe to dopiero pierwsza część większego cyklu o przygodach Riziera. Strach pomyśleć, z jakimi łotrami będzie musiał się zmierzyć nasz bohater i ile kobiet zbałamucić, aby sprawiedliwość ponownie zatriumfowała.
Fabrizio Battistelli, Konklawe
przeł. Barbara Czarniawska
Wydawnictwo Oficynka, 2010