Schody. Blok z tych, które były zbyt niskie, żeby ich lokatorom podarować luksus w postaci windy. Schody. Pachnie swojsko, blokowo, pierogami i kapustą. Schody. Otwiera mi po pierwszym dzwonku. Wiesław Brzóska – starszy, siwiejący, czerwona koszula w kratkę, uśmiech. Bosy, mamy przecież lato stulecia i każdy przed tym latem ratuje się jak może. Idzie zaparzyć kawę. Czekam na tę kawę i rozglądam się po pokoju. Książki, od podłogi do sufitu, poupychane w meblościance na wysoki połysk, albumy, słowniki, powieści. Powietrze ciężkie od upału, w tle słychać Trojkę z jubileuszową listą przebojów i nowościami ze sztabów wyborczych. Stół nakryty ceratą, stawia na nim dwie szklanki i trzy segregatory. W szklankach jest kawa, w segregatorach fotografie, wykonywane od blisko czterdziestu lat.
Mówi mało. Wiele pytań zbywa, tłumacząc się upływem czasu i zawodnością pamięci. Wzrusza ramionami, powtarza, że na tych zdjęciach wszystko widać, a on w zasadzie nie ma o czym opowiadać, że to prosta historia. Trzeba dopytywać, wyciągać pojedyncze zdania. Końcówka lat 70-tych. Wiesław ma dwadzieścia parę lat i zamiłowania plastyczne. Grafika, rzeźba, malarstwo. Wszystko, co osiągnął w tych dziedzinach, zdobył samokształceniem, wiedzą wyniesioną z warsztatów, książek, oglądania prac innych artystów. Nie uczęszczał do liceum plastycznego, nie zdawał na Akademię Sztuk Pięknych. Regularnie przychodził na zajęcia plastyczne do domu kultury w rodzinnym Chrzanowie. Ale instruktor wyjeżdża do Wrocławia, a po jego odejściu warsztatów nie ma już kto prowadzić. Drzwi w drzwi, w tym samym domu kultury działa klub fotograficzny. Wiesław przychodzi z ciekawości na jedno ze spotkań i już zostaje. Mówi, że fotografia go wciągnęła, połknęła, zafascynowała. Uczy się patrzeć przez obiektyw, bada perspektywę. Kupuje pierwszy aparat, Zenitha. Rosyjskie cacko, którym wtedy powszechnie uwieczniano chrzciny, śluby i inne rodzinne uroczystości. Za porządniejszy aparat trzeba było zapłacić wtedy równowartość co najmniej jednej pensji. Do aparatu potrzebny jest film, a po film – kolejki, po chemię – kolejki, po papier – kolejki. Każda dostawa jest natychmiast wykupywana. Kto nie miał znajomości nie fotografował.
Wyjeżdża do Krakowa, bo czuje, że w Chrzanowie już więcej się nie nauczy. Przez chwilę działa w Krakowskim Towarzystwie Fotograficznym pod kierunkiem Jerzego Baronowskiego. Wraz z grupą fotografów organizuje cotygodniowe mikro-wystawy. Baranowski chodzi i patrzy – co dobrze, co źle, co ładnie, co brzydko. U Brzóski dużo ładnego, mało brzydkiego, czuje się mocny w tym co robi, myśli o członkostwie w ZPAF-ie. Przez pół roku wozi prace do oddziału Związku w Katowicach, komisja ogląda, ocenia, komentuje.
Nigdy nie prezentował tradycyjnej fotografii. Mówi, że płaskość zdjęcia stanowiła dla niego gorset, który konsekwentnie starał się rozluźniać. Łączył fotografię z rzeźbą, instalacją, muzyką, czyniąc z niej nie cel, lecz jeden z elementów ekspozycji. Ten kierunek poszukiwań widoczny był już na jego pierwszej wystawie, zorganizowanej wraz z grupą „Centrum”, jeszcze przed przyjęciem do Związku. Prace artystów były związane jedną ideą, stanowiącą zarazem tytuł wystawy – „Człowiek”. Dla Wiesława Brzóski człowiek jest tym, co jest w jego głowie. Brzóska aranżuje całe pomieszczenie. Młody mężczyzna siedzi na podłodze, odwrócony tyłem do widza. Nogi skrzyżowane, ręce na kolanach. Przed nim biały, prostokątny ekran, za nim, wokół niego las rąk wyrastających z podłogi, wskazującymi palcami uniesionymi w stronę nieba. Na podłodze kontury postaci. Całość sprawia wrażenie teatralnej dekoracji. Ta atmosfera nostalgii, śmierci, przemijania zawsze będzie otaczać prace Wiesława Brzóski. Z czasem zacznie się tylko potęgować. Brzóska ma trzydzieści parę lat i chce opowiadać o śmierci.
Potem jest Oświęcim i wystawa „Wizja Lokalna”. Brzóska występuje do dyrektora muzeum w Auschwitz o pozwolenie na realizację przedsięwzięcia, pokazuje projekt ekspozycji, opowiada, uzyskuje zgodę. Do stworzenia ekspozycji wykorzystuje zdjęcia więźniów wykonywane przez esesmanów, powiększa je do naturalnej wielkości, wycina z nich postacie więźniów, podkleja, usztywnia. Uzyskane w ten sposób figury umieszcza w jednym z więziennych pomieszczeń. „Więźniowie” stoją, opierają się o ściany, leżą na pryczach, całość zatopiona w półmroku, w tle słychać jazzowe dźwięki wykonywane przez muzyka, którego Brzóska zaprosił do współtworzenia wystawy.
Robi zdjęcia do katalogu Jana Śliwki. Edytorzy, przy składaniu publikacji, popełniają błąd w zapisie jego imienia, literówkę. Zamiast Wiesława – Vistan. Ta zmieniona forma z czasem staje się pseudonimem. Wiesław Vistan Brzóska. Pojawiają się pierwsze recenzje. W „Trybunie Robotniczej”, w „Dzienniku Zachodnim”, w „Gazecie Katowickiej”. Piszą o nim, że smutny, ponury, wanitatywny. Cytują słowa biblijnego Koheleta, o tym, że wszystko marność i że jest czas życia i czas umierania. I zachwycają się nowatorska, eksperymentalną formą. Rodzina ogląda zdjęcia, czyta recenzje, chodzi na wystawy, zachęca, by dalej fotografował, ale uprzedza, że pieniędzy z tego nie będzie.
Często wystawia w katowickiej galerii ZPAF. W 1983 prezentuje tam „Sennik”. Podłogę galerii pokrywają postacie śpiących ludzi. Figury, szczelnie okryte tkaninami, w miejsce głów położone mają poduszki. Na ich tkaninę artysta naniósł fotografie, ilustrujące marzenia senne o najróżniejszej treści – od snów erotycznych przez koszmary po całkiem prozaiczne obrazy.
W Małej Galerii w Warszawie robi wystawę „Entropia”. Chyba najbardziej niedofinansowaną ze wszystkich ekspozycji. Nie ma pieniędzy na papier, nie ma na katalogi. Na ścianach wiszą fotografie okien, zza których do wnętrza galerii patrzą ludzie. Na podłodze poukładane stare buty, walizki, z których wysypują się rodzinne zdjęcia, stara kamera, obok odbite ślady stóp. Oprócz kilku zdjęć i zaproszeń nie zachowuje się po tej wystawie prawie nic. Jednak to właśnie tę niedofinansowaną wystawę ogląda przedstawiciel bostońskiego Photographic Resource Center. Proponuje Brzósce wyjazd do Stanów, pieniądze na przelot w obie strony, na wystawę, na wydanie katalogu. Wiesław mobilizuje się, robi projekt, planuje wyjazd.
Przed samym wyjazdem robi jeszcze jedna wystawę – „Cykl zamknięty”, również w galerii katowickiego oddziału ZPAF. W centrum pomieszczenia – figura rodzącej kobiety, rozrzucone nogi, nabrzmiały brzuch, resztę postaci pokrywa kopiec piachu. Na kamienie usypane w kopczyki w różnych punktach sali naniesione są fotografie – ludzie w szkole, podczas pierwszej komunii, podczas przysięgi wojskowej, ślubu, w pracy i w końcu jako zdjęcia na płytach nagrobnych. Z czasem wizerunki stają się coraz mniej czytelne. Dziennik Zachodni określa ekspozycję mianem „najciekawszej propozycji katowickiej galerii ZPAF”. W maju 1992 roku wyjeżdża z kraju.
Wystawa, którą zaprezentował w Bostonie formą i atmosferą nawiązywała do prac prezentowanych w Polsce. W dwumetrowych boksach Brzóska umieszcza fotografie nagich postaci. Zamiast głów przypięte mają tabliczki, na nich data narodzin, data śmierci, długość życia. W pomieszczeniu słychać spadające krople wody.
Stypendium się kończy, Brzóska nie chce wracać do Polski. Ma siostrę w Ohio, jedzie do niej na trochę, ostatecznie zostaje w Stanach dwa lata. Przenosi się do Nowego Jorku, gdzie pracuje na czarno i fotografuje. Kupuje dwie rzeczy – rower i Pentaxa. Jeździ na tym rowerze po mieście i robi zdjęcia. Fotografuje ludzi, budynki, ptaki, bezdomnych i eleganckie kobiety. Fotografuje wszystko. Te nasycone kolorami i energią obrazy stanowią przeciwieństwo prac wykonywanych w Polsce. Zdjęcia powoli układają się w album. Nadaje mu tytuł – „Rowerem po Manhattanie”. Wraca z tym cyklem do polski.
To nie najlepszy czas na powroty. Jest rok 1994. W nowym ustroju każdy już znalazł nową pracę. Domy kultury są zamykane. Wolny rynek wchłonął wolnych strzelców, pracują teraz w redakcjach, wydawnictwach, agencjach reklamowych. Każda mieścina ma swojego pana od zdjęć, który i ślub i chrzciny i nową klasę w szkole sfotografuje. Brzóska zaczyna chodzić do wydawnictw ze zdjęciami Manhattanu. Przeglądają, kiwają głowami, mówią, że owszem, wydadzą, ale jeśli on pokryje połowę kosztów. Nie ma na połowę kosztów. Nie ma z czego dołożyć.
Rodzina miała rację mówiąc, że chleba z tego nie będzie. Po powrocie do Polski zaprezentował jeszcze dwie wystawy – „Tajemnicę-01” i „Odkrywanie ciał niebieskich”. Tak jak zdjęcia Manhattanu odbiegały od prezentowanych w latach 80-tych instalacji, tak te prace reprezentują jeszcze inny styl. To raczej grafiki niż zdjęcia.
Zafascynowany zdjęciami z teleskopu Hubble’a, zaczął je obsesyjnie oglądać, powiększać, w końcu łączyć z wizerunkami ludzkich postaci i przetwarzać na własne, surrealistyczne obrazy. Jednak aparat bierze już do ręki coraz rzadziej. Czasem jeszcze usiądzie przed komputerem, wykona kolaż, zaprojektuje okładkę książki,ale nie zarabia w ten sposób. Mówi, że nie umie siebie sprzedać. Nie umie połączyć sztuki z tym, żeby jakoś ze sztuki żyć.