Cechuje je infantylny, pełen dziecięcej naiwności język, składający się z prostych zdań i zdrobnień, pokazujący często niezrozumienie dla pojęć używanych przez dorosłych. Rak czy wilk stają się tylko niegroźnymi zwierzątkami, a szczepienie jabłoni (do którego przecież powinno się używać igły i strzykawki) nie ma najmniejszego sensu. Weronika patrzy na świat stawiając na równym poziomie rzeczywistość i wyobrażenia – podczas zabawy w Indian chrupki Flips są prawdziwym mięsem bawoła, a podwójne słowa wypowiadane przez Tatę, takie jak piku-piku czy husiu-husiu, mają realną siłę zaklęć (tak samo jak słowo surtupurtu, wykorzystywane przez bohaterkę do zemsty, faktycznie doprowadzające kuzyna do upadku z roweru). Opowieści o sobie i innych posiadają dziecięcą szczerość i prostotę, nie ukrywają fascynacji „dorosłymi sprawami”, czy objawów typowo drobnego, dziecięcego okrucieństwa (wmówienie koleżance, że smoła to czekolada, czy wyrywanie pająkom nóg).
To właśnie odchodzenie i związane z nim pożegnania są w pewien sposób motywem przewodnim utworu. Tak, jak wietrzeje zapach pożaru, przyniesiony przez kolegów i koleżanki z klasy Weroniki ze zgliszczy spalonego gieesu – tak samo przemija wszystko. W „Po trochu” ważnym elementem staje się śmierć, powolne odchodzenie, zapowiedziane umieszczoną na początku książki ludową pieśnią żałobną „Żegnam cię, mój świecie wesoły”, w której podmiot powoli żegna się z całym światem, z przyjaciółmi, rzeczami i minionymi dniami, i której struktura podziału na dwanaście godzin wykorzystana jest później w strukturze powieści. W „Po trochu” śmierć występuje nie tylko w postaci zbyt mocno przytulonego kotka czy zostawionych na słońcu kurczątek, ale w głównej mierze dotyczy bliskich, rodziny i przyjaciół. Narratorka podchodzi do śmierci z dziecięcym spokojem i zafascynowaniem, widząc mokrą plamę na jezdni, wie, że jej kotek nie zaginął w nieznanych okolicznościach, a widząc uśmiech na twarzy zmarłego wujka Franka stwierdza nawet, że „śmierć wcale nie jest taka zła”. Śmierć bliskich wiążę się z czymś innym – wraz ich odejściem znika pewien element rzeczywistości, który tworzyli, znika część dziecięcego świata: zapach sera babci Klimci czy landrynki wujka Władusia. Czas dzieciństwa Weroniki odchodzi powoli, a każda godzina systematycznie zbliża do jego zakończenia.
Powieść podzielona jest na rozdziały w postaci dwunastu godzin – przy czym ostatnia godzina jest pusta – co z jednej strony może być jedynie nawiązaniem do struktury pieśni żałobnej umieszczonej na początku książki, gdzie także po wybiciu dwunastej godziny nie pojawiają się już żadne słowa. Z drugiej strony można doszukiwać się też znaczenia liczby dwanaście, jako symbolu pełni i doskonałej organizacji, gdzie pusta dwunasta godzina oznacza po prostu koniec zgodny z naturalnym porządkiem (kolejne słowa zbliżałyby już do godziny trzynastej). Co jest ciekawsze, to bicie dzwonów, od których zaczyna się zresztą cała powieść, i które w Olszynach odbywa się z różnych powodów. I tak, jak w „Medytacji XVII” Johna Donne’a pada stwierdzenie, że „Śmierć każdego człowieka umniejsza mnie, albowiem jestem zespolony z ludzkością. Przeto nigdy nie pytaj, komu bije dzwon: bije on tobie”, tak samo w powieści, każde bicie dzwonów oznaczające odejście kolejnego członka rodziny czy przyjaciela, dotyczy także Weroniki, jej dzieciństwo odchodzi razem z postaciami, które je tworzyły. Ale każda z nich pozostawia coś po sobie – historię czy anegdotkę, wartą przekazania dalej.
Czytając „Po trochu” przypominają się własne wspomnienia z dzieciństwa, smaki i zapachy, bo opisany tam świat, choć specyficzny i należący jedynie do narratorki, wydaje się uniwersalny i zwyczajny – i to nie tylko przez nawiązania do wspólnych przeżyć pokoleniowych czy środowiskowych. Jest tak dzięki użyciu typowo dziecięcej perspektywy, która przypomina dawny sposób patrzenia na świat, przywracając tym samym związane z nim myśli, przeżycia i wspomnienia, zwłaszcza, że powracanie do „kraju lat dziecinnych” pozbawione jest ckliwego sentymentalizmu czy pretensjonalnego smutku przy mówieniu o śmierci i przemijaniu. Narratorka opowiada o wszystkim ze szczerością, prostotą i dozą dziecinnej naiwności, co dodaje powieści autentyczności, nie w sensie prawdziwości wydarzeń, ale prawdziwości przeżyć i wspomnień, a dzięki tej konsekwencji i dobremu wykorzystaniu formy, ten kolejny nostalgiczny powrót wyróżnia się na tle pozostałych, w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Zwłaszcza, że „jak ktoś nie wraca, to nie znaczy, że nie trzeba o nim mówić. Bo jak się o kimś mówi, to prawie tak, jakby był znowu”. Opowieść o dzieciństwie pozwala na chwilę do niego wrócić i przywrócić tych, którzy je tworzyli.